Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 172.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakiś kazał mu szukać przytułku. Wlókł się więc lasem, trzymając skraju jego, podpierając na skrwawionym mieczu, myśląc o Hattonie, którego ciało zostało bez chrześciańskiego pogrzebu.
Myśliwy i wojak, trochę znał niebo i gwiazdy, bo się po nocach nieraz przez puszcze przedzierał. Na niebie wóz północny wskazywał mu zbliżanie się poranku, ku wschodowi blada łuna poprzedzająca dzień już się zarysowywała. Nie wiedząc dokąd, szedł daléj Wigman, niekiedy odpoczywając przy drzewach, gdy w dali na wybrzeżu lasu zdało mu się, że ujrzał zagrodę. Zbliżając się rozpoznał w istocie wysokie ostrokoły, które ją otaczały, dach okryty dranicami, drewniany dymnik i żuraw studni.
Pragnienie go paliło.
Około chaty cisza panowała i nierychło, gdy się ku niéj zbliżał, psy ujadać zaczęły. Głos ten był mu prawie miłym, zwiastował ludzi... mógł się ktoś znaleść litościwy.
Wigman stanął u wrót zamkniętych, z których drugiéj strony zebrane psy wrzawę nań ogromną podniosły. Skrzypnęły drzwi chaty i wyszedł człowiek. Dniało już, mógł więc dojrzéć tę postać olbrzymią, która się wnijścia dopraszała milcząc.
Chata była słowiańskiego ubogiego ziemianina, jak wszystkie stojące otworem dla każdego proszącego o schronienie. Gościnność była u słowian prawem, z którego i wroga nie wyjmowano.