Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 168.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwilę comes patrzał na tę rzeź, z któréj ratować się już nie było nadziei, wreszcie z pogardą i dumą zawrócił konia i wolnym krokiem ustępować począł. Jedynym ratunkiem była ucieczka... Serce się krwawiło na myśl sromotnego uchodzenia przed nieprzyjacielem, Wigman nie spieszył, gdy przypadłszy doń Hatton, zaklinać go zaczął, aby uchodził.
Czas jeszcze było się cofnąć i ujść czechów pogoni, zajętych rozpraszaniem gromady, która po gajach szukała bezpieczniejszego schronienia.
Wigman już konia miał uderzyć, gdy z zaiskrzonemi oczyma, w porwanéj sukni, z krwawą twarzą dopędził go Ziemko i za cugle konia pochwycił. Rozpacz malowała się na jego obliczu.
— Ha! — zawołał — dobrze wam było nas wprowadzić w zasadzkę, oddać na rzeź i zgubę, samemu będąc pewnym, że was dobry koń ztąd wyniesie?
Wigman zaczerwieniał od téj wymówki jak policzek mu ciśniętéj; można było sądzić, że mieczem, który trzymał w ręku, przebije zuchwałego śmiałka. Powstrzymał się jednak, drgnął cały i z konia zeskoczył.
Z dobytym mieczem, nie odpowiadając słowa, poszedł gdzie wrzała bitwa.
Koń rzucony nie dając się pochwycić Hattonowi, który chciał cugle porwać, spłoszony krzykiem, rzucił się czwałem w pole.