Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 159.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chujące samo na siebie tylko i niedające ni pokierować sobą, ni powstrzymać.
Jak konie rwały się i wierzgały a kąsały, w kupie ustać nie mogąc, tak ludzie ucierali się, łajali i przechwalali głośno.
Po niemieckich pocztach milczących i posłusznych, ta butna ciżba Wigmanowi osobliwą wydawać się musiała. Poglądał na nią oczyma zdumionemi, a Ziemko i Hłaska, jadąc tuż, w jego oczach usiłowali czytać, co myślał o ich drużynie, któréj oni sił i męztwa byli pewni.
Comes liczył tylko ile ich było, bo na nic innego jak na lik znać rachować nie mógł.
To Ziemko to Hłaska po bokach jadąc, zagadywali go, wskazując na swych ludzi, rycerz niemiecki tylko głową potrząsał i ramionami ruszał.
Tak przepatrzywszy jednych, u których żelaznego okrycia ledwie można było gdzie dopatrzyć, ruszyli ku pieszemu ludowi, którego daleko więcéj było. Kazano leżącym i spoczywającym wstawać, a zbijać się w rzędy, aby i tych okazać, czém byli.
Dosyć nieochoczo ruszył się tłum mrucząc, i wstali jak dęby ogromni, szerokich ramion, niezbyt odziani, na pół bosi wojacy, u których oszczepów i pałek więcéj było, niż innéj broni. Za to niemal wszyscy mieli tarcze, tak jak i polanie, z desek cienkich drewnianych pospajane, dwa i trzy razy obciągnięte skórą, gdzieniegdzie gwoźdźmi nabijane i sztabkami.