Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 113.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skie stroje, bulgarom saskie okrycia głów słomiane, a tym co z odkrytemi włosami jechali, czapki włochów zdały się próżnym ciężarem. Mieszko choć pańsko wyglądał z lica, z małym swym, niepokaźnym orszakiem, ginął w téj powodzi. Było mu to może na rękę, gdyż więcéj widzieć pragnął, niżeli być widzianym.
Wiodło mu się też bardzo szczęśliwie, i nie zwracał oczów na siebie, aż o pół dnia drogi do miejsca, ku któremu dążyli — gdy tu — cale niespodzianie, o mało bez niczyjéj winy, zdradzonym nie został... Z rana spuszczając się z góry, natrafili na liczny i okazały poczet, który zdala ciekawość knezia obudził. Dla dognania go konie puszczono kłusem i, w chwili gdy się mijać mieli, obróciwszy się Mieszko poznał na przedzie jadącego, szwagra swojego, młodego Bolka czeskiego.
On téż przez niego postrzeżonym został i poznanym, nie pozostało mu więc nic, jeno zatrzymawszy konia, przyznać się do potajemnéj wycieczki pod cudzém imieniem.
— Spodziewam się — rzekł Mieszko — że ani wy, ani ludzie wasi, nie zechcecie wydać mnie, kim jestem. Jadę, abym się przypatrzył oczyma własnemi temu, o czém mi ludzie opowiadali — ale nie chcę, aby o mnie wiedziano.
Bolko nietylko zgodził się na to chętnie, ale dla bezpieczeństwa większego zaprosił, aby się