Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 077.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złego stać nie może. Niezmiernie prędko rozpatrzył się ks. Jordan w kraju i jego stosunkach, a zetknąwszy się z kilku ochrzczonymi dawniéj, przez nich, jak po nici, trafił do innych, lub tam gdzie siane ziarno zejść mogło.
Około niego potajemnie skupiać się zaczęli wszyscy dotąd rozpierzchli, nabierając otuchy.
Mieszko widywał go i o nic nigdy nie pytał, udając, iż o niczém nie wie. Jednego dnia z nim i Dobrosławem poszedł wiodąc ich do gaju i świątyni, jakby to miejsce chciał im ukazać, ale nie rzekł nic. W kilka dni radził obu z Sydbórem jechać do Gniezna i obejrzéć Lechową górę a ostrów na jeziorze, gdzie stały świątynie pogańskie.
Wśród tego spokoju, który usypiał pogan, tłumaczących go sobie jak Warga, obawą; nagle, jednego dnia, Mieszko nadzwyczajne począł czynić przygotowania.
Dwóchset ludzi dobrano z przybocznego orszaku co najdorodniejszych i wydano dla nich odzież paradną, oręż drogi, i konie ze stad najpiękniejsze. Ze skarbca podobywano naczynia najdroższe i przeniesiono do izb na dole, gdzie biesiady się odbywały. Mieszko ostatnią swą ulubienicę z wianem bogatém odprawił do rodziny, stara Różana została w niewieścim dworcu sama jedna, i płakała z obawy, aby i jéj, niemającéj już tu co czynić, nie oddalono. Mieszko kazał ją przywołać do siebie, weszła smutna, choć zawsze