Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 017.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miłościwy panie — co mam kłamać dłużéj. — Nieszczęście się stało — niemam syna.
Zakrył sobie twarz rękami stary, ale w prędce odsłoniwszy ją, dodał.
— Choćbym go miał — zgubiony on dla mnie... niemcy go ochrzciły... na swoją wiarę. — Znać go nie chcę...
— Wyrzekacie go się! spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcéj słucha niż ojca. — Bodaj zczezł...
Kniaź popatrzał nań z uwagą...
— Luboń, rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić co chcecie — a to u nas teraz chrześciany się mnożą co dzień... trzeba nam to cierpieć — nie damy rady... Boga mają znać silnego, bo nasze mu się obronić nie mogą...
Wymówiwszy te słowa kneź... głową skinął i wyszedł...
Luboń, który dłużéj tu nie myślał pozostać, wysunął się ze dworu, nie wiedząc jak na koń wsiadł i pojechał do krasnego dworu.
Nigdy pono niewiasta do dziecka przywiązana nie była w przykrzejszém położeniu z niém, nad starą, prostą, poczciwą, ale — do swojéj wiary przywiązaną Srokichę.
Jarmierz, który patrzał na męczeństwo, cierpliwość i stałość Własta, był już na wpół jego przykładem nawrócony. Zaczynał czuć, że ten Bóg co dawał taką siłę, musiał być potężnym...