Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 013.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stracenia, co dnia się więcéj litował nad Włastem. Jednéj nocy poszedł tajemnie odchylić wrota, zbudził go i począł naglić, aby uciekał.
— Weźmiemy dwa konie... ubieżym w lasy... mnie tu już nic nie trzyma...
Włast mu dziękował.
— Jarmierzu, druhu mój — mówił doń — nie godzi mi się uchodzić od męczeństwa, którém Bóg mój mnie dotknął... Mam zasługę cierpiąc, stracę ją uciekając...
Jarmierz tego zrozumieć nie mógł. Chwilami zdawało mu się, że biedny Włast chyba oszaleć musiał. Drugiéj nocy i następnéj nalegał nań nie przestając. Tymczasem Włast, choć mocen na duchu, coraz upadać począł na ciele. Zimnica od wilgoci go napadała i co drugi dzień leżał trzęsąc się, a potém nieprzytomny w gorączce, w któréj zwykle naprzemiany śpiewał i płakał.
W takim stanie Jarmierz go nareszcie wychudłego, osłabłego, wyniósł z jamy na ramionach, złożył w szopie, okrył, napoił ciepłym miodem, i gdy sen go pokrzepił, zmusił niemal tém, że ojciec na nim mścić się będzie — do ucieczki.
Włast był jednak tak osłabły, że choć go Jarmierz przytrzymywał, na koniu długo usiedzieć nie mógł i po godzinie jazdy, gdy już dzień był jasny, musieli w gąszczach stanąć, bo biednego więźnia znowu położyć było potrzeba. Zaledwie ległszy, Włast zasnął.