Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom II.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to piękny dzień jesienny, jeden z tych dni pogodnych i ciepłych, które przypominają wiosnę i tak miłe są dla wielu. Niebo blade ale jasne i pogodne nie miało jednéj chmurki na sobie, wiatr wiał od wschodu, szerokie łany zieleniły się zbożami już rozesłanemi po ziemi, zieleniały jeszcze dęby, gdzie niegdzie czerwieniły osiny; złotemi liśćmi resztkami świéciła leszczyna. Jakaś spokojność była w naturze, która przed snem zimy głębokim, drzémać, jak starzec u komina, zdawała się. Nie była to wiosna zapraszająca na ucztę życia, ożywiona, gwarna, wesoła, co dzień zieleńsza, co dzień bardziéj rozkwitła; była to jesień choć spokojna i pogodna, ale zawsze smutna, obiecująca zimę na jutro, zimę obumarłą w białym całunie śniegowym. We wsi, którą Staś przejeżdzał, znać także było jesień, najwidoczniéjszą na chacie wieśniaczéj, w którą wnosi dostatek na chwilę. Otwarte stodoły pełne były zboża, i z za dachów wyglądały świéżo pokryte stértki. — Gdzieniegdzie młócili już wieśniacy, żyto i pszenicę, na ratę podatkową,