Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 199.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marszałek, na nic nie zważając, wołał i nalegał, ażeby natychmiast szturm przypuszczać nowy i nie dać się poganom opamiętać.
Noc tymczasem nadeszła.
Wnętrze gródka obraz przedstawiało okropny zarazem i tragiczny. Ludzie ci szli w stanie ducha jakimś, w którym się rzadko człowieka widzi. Śpiewali jedni, płacząc; śmieli się drudzy; szał ogarniał wszystkich. Twarze były przemienione, siły podwojone, głosy nieludzkie.
Ci, co leżeli ranni, zrywali się gwałtem do walki; okrwawieni, zdali się nie wiedziéć, że z nich życie uchodzi.
Ci, co nigdy nie zanucili pieśni, znajdowali ją na ustach, przyleciała zkądciś, z niebios — wylęgła się w krwawych tych zapasach.
Mężowie, niewiasty, dzieci — wszyscy się stali bojownikami. Jakaś radość i gniew razem rzucały niemi.
Ojcowie patrzali obojętnie na trupy synów; matki zapominały o dzieciach.
W pośrodku, oblany krwią, z podniesioną głową, z mieczem obnażonym, stał Marger. Za nim matka, jak niegdyś odziana po męzku, zbrojna, w hełmie na głowie; obok Baniuta w świeżéj namitce niewiastki, w białéj koszuli, na któréj plamy krwi czerniały, ze sznurami porwanych bursztynów na szyi, z dyszącą piersią, podobną była do młodéj wilczycy, którą w gnieździe myśliwcy napadli.
Wiżunas krew tamował jedną ręką, drugą ku parkanom wskazywał.
Ludzie się sypali ku nim, wyprzedzając jedni drugich z krzykiem i wrzawą.
Marger skinął, aby ich powstrzymać.
— Jeszcze dzień, jeszcze dwa — począł wołać — zdobędą i tę zaporę!
Krzykiem mu odpowiedziano.
— Ale żywcem nie wezmą nikogo i łupu im nie damy — wołał coraz potężniejszym głosem.
Ręką w podwórce wskazywał.
— Kłaść stos, stos tu niech będzie gotowy. Spalimy na stosie do koszuli ostatniéj, a co żywe zostanie, dobijemy sami; niech trupy biorą i żgliszcza...
Okrzykiem, jak-by z jednéj piersi odpowiedziano wodzowi.
Wiżunasowi twarz się rozjaśniła; wyrósł stary, rękę do góry podźwignął.
— Na Niemców! — wrzasnął. — Baby i wyrostki do stosu!
Baniuta spojrzała z dumą na Margera, chwyciła okrwawioną rękę jego i pocałowała.
Chciała potém biedz z innemi, ale Reda ją za koszulę wstrzymała.
— Nam tu być! nam wodę nosić i rany obwiązywać! — poczęła. — Kubek mu daj! nic nie miał w ustach.
Lecz już głosu jéj, ani żadnego innego rozeznać nie było można we wrzawie. Z za ściany słychać było śpiew krzyżacki, tu pieśń litewską i wycie jakby dzikie.