Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 181.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, a ludzie się wydziwić nie mogli, a Szwentas radował się Kunigasikowi, ręce jego całując.
Długo musiano wypatrywać chwili dogodnéj. Kupka ich w trzcinach i sitowiach, ze skrytemi czółnami, stała tuż pod bokiem Niemców niepostrzeżona, aż Szwentas przybiegł dnia jednego i oznajmił, że czas był statek podpalić, bo przy nim ludzi zostawiono niewielu, a dno jeszcze smolono.
Napad nagły powiódł się szczęśliwie, a nim Krzyżacy opamiętali się, aby chwytać i ścigać napastników, którzy na nich jak z obłoków spadli, ich już nie było. Maleńkimi czółenkami, pieszo, wpław, potrafili ujść pogoni, spoglądając na łunę, która za nimi gorzała.
Marger ztąd wprost popędził do Pillen, do których pilno mu było.
Matka, już się mu w niczém nie sprzeciwiając, obiecała wesele. Tam było gniazdo jego, tam stała kolebka, tam on obiecywał sobie panować.
W głowie snuły się już dumne myśli. Chciał z wielkim Kunigasem na Wilnie sojusz zawrzéć mocny, stać przy nim, aby go téż bronił. To, co widział i czego się nauczył u Krzyżaków, pragnął u siebie miéć i zaprowadzić. Zbroje żelazne, miecze stalowe, kusze daleko sięgające, tarcze kowane...
W Pillenach codzień na wieżycę wchodziła Baniuta i patrzała po dolinie, po rzece, na lasy, czy przybywających nie zobaczy.
Jednéj nocy stróże przybiegli, dając znać, iż z dala łunę pożaru widać było. Reda odgadła, iż potwór ów niemiecki, co miał zgubę przynieść Pillenom, płonąć musiał.
Na gródku radość była wielka.
Baniuta wdrapała się na wieżę, aby ogniem tym napaść oczy. Nazajutrz się go spodziewała. Nazajutrz od rana przez cały dzień stała na górze i patrzała, a serce jéj biło, i każdego ptaszka, co przelatywał, pytała:
— Widziałeś ty miłego? Niesiesz mi słówko od niego? Czy je na zielonym liściu wyrył, czy ciebie odśpiewać nauczył??
A ptaszki leciały i nic nie mówiły do stęsknionéj.
I nic widać nie było długo, aż do wieczora.
W wieczór rzeka od słońca, jak ognisty potok, świeciła cała, a na złotéj jéj wstędze czarne sunęły robaczki, czy czółna — rybki czy ptaki wodne?
Baniuta w ręce plasnęła. — To oni! — I zbiegła w dół do matki, a na dachy powłazili ludzie, spojrzeli i śmieli się, mówiąc, że nikogo nie było.
Baniuta u wrót stała, bo czuła, iż Marger przybywał. Serce mówiło, że był coraz bliżéj; mierzyła niém przestrzeń; słyszała, jak czółna przybiły do brzegu i ludzie na ląd skoczyli.
I róg się odezwał. Wybiegli strażnicy pana swojego na zamek wprowadzić.
Walgutis sam został na posłaniu; opuścili go wszyscy, zapomnieli o starym, bo dawno znaku życia nie dawał.
Teraz coś w nim zagrało. Krew?... Powiało nań wiosną i młodością, jakby własną.