Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 175.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



XI.



Nazajutrz po téj nocy, gdy Marger się podkradł pod Wejdalotek zagrodę, matka jego z rana do odjazdu oddziałowi swojemu gotować się kazała. Zaledwie niepostrzeżony wrócił do szałasu z Rymosem, już budzili się ludzie, konie do wody wiedli, ognie rozpalali i Reda sama, odziawszy się, wyszła z pod namiotu, aby przynaglać do pośpiechu. Rymos po kilkakroć siedzącemu nieruchomie, nawpół odzianemu panu przypominał, że czas było sposobić się do podróży. Marger nie zdawał się chcieć słyszéć ani rozumiéć.
Z głową spartą na ręku, namarszczony, nie poruszał się wcale. Szwentas, który więcéj doń śmiałości miał, targnął go za suknią.
— Kunigasiku — rzekł wesoło — czas się odziewać. Matka na was czeka i ogląda się. Héj!
Marger się ani odwrócił.
Z dala przypatrująca się temu od namiotu swojego, Reda, nie mogąc zrozumiéć nieruchomości syna, poczęła iść ku niemu. Wlepiła oczy w niego; on nie spojrzał na nią; dziki jakiś wyraz miał w twarzy.
— Czas w drogę, czas! — zawołała do niego.
Milczał, nie zwróciwszy nawet oczu ku niéj. Nawykła do posłusznych, Reda zarumieniła się, głos jéj stał się nakazujący, groźny.
— Wstawaj! konie za chwilę będą gotowe; jedziemy.
Marger dopiéro zwolna głowę ku niéj podniósł i głosem, w którym tyle siły było i woli, co w mowie matki, odparł:
— Ja nie ruszę się ztąd.
Na chwilę Reda straciła mowę; gniew w niéj wrzał, choć ten, co się jéj sprzeciwiał, był jedyném jéj dziecięciem.
— Co to jest? — zawołała. — Ty?
Marger, nie ruszając się z miejsca, milczał, patrzał w inną stronę. Ludzie, dokoła zgromadzeni, którzy świadkami byli, poczęli się cofać strwożeni. Reda ciągle podchodziła do siedzącego, wreszcie, stanąwszy przy nim, szarpnęła go za ramię.