Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 166.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wielki Marszałek, dokoła obejrzawszy Pilleny, znalazł, że przecież jeśli nie szturmem i ogniem, to głodem wziąć je było można.
Tymczasem na grodzie ta złowroga cisza jakaś panowała, która nieświadomym ludu i obyczaju dozwalała nawet przypuszczać, że, jak owe lepianki, tak i samo zamczysko opuszczone być musiało.
Znaku w niém życia nie było.
Śmielsi knechtowie, uzuchwaleni tém, co się im wydawało bezsilnością, nie czekając na to, by się reszta sił przeprawiła przez rzekę, kupą z jednéj strony na wały się drapać poczęli...
Krzyki, z jakiemi szli, nie wywołały z grodu nikogo. Nie przeszkadzano im wcale wléźć aż ku ostrokołom i parkanom. Gdy tu już stanęli i zabierali się na tyn iść, który śmielsi podpalać zaraz chcieli, nagle posypały się strzały i pociski z proc kamienne, tak gęsto i tak trafnie, iż przodujący innym padać zaczęli.
Nieprzyjaciel, skryty za parkanami, nie był widocznym.
Cicho, nie pokrzyknąwszy nawet, nieustannym sypał gradem. Padło kilku zabitych, stoczyło się kilkudziesięciu rannych; a Marszałek, który stał z dala i patrzał, wołać kazał rozgniewany do odwrotu.
I bez tego rozkazu obozowa gawiedź już pierzchała prędzéj daleko, niż tu się dostała.
Pierwsza ta próba nieszczęśliwa dowiodła, że milczącego owego stosu drzewa lekce sobie ważyć nie było można.
Rozkładano się obozem szeroko w dolinie, zakreślając krąg taki, aby przystęp do zamku od lądu był zupełnie zaparty. Wśród wierzb starych poczęto rozbijać namioty, rozstawiać wozy, wyznaczać miejsca dla oddziałów. Zatknięta już chorągiew Zakonu przed Marszałka szałasem, który naprędce kleciła czeladź, oznajmowała groźnie Pillenom, iż Zakon siły swe przednie na nie wymierzył.
Dnia tego nic nie rozpoczynano.
Na wysokich ścianach grodu w krótce przesuwać się zaczęli, jak cienie, milczący ludzie. Na wieży długo kilku ich stojących i przypatrujących się widać było. W jednym jéj rogu, jakby na urągowisko białéj chorągwi Mistrza z orłem i krzyżem, rozwinięto białą płachtę w słupy niebieskie.
Rycerze powitali ją śmiechem szyderskim.
— Znać, że baba na zamku dowodzi, — wołał Siegfried — bo spódnicę wywiesili na znak.
Z południa starszyznę do siebie Marszałek zaprosił na radę: od czego poczynać mieli?
Obejrzenie dokoła warownego grodu, nigdzie ani wyjścia, ani bram, ani przesmyku, którym-by bezpieczniéj do niego podkraść się można, nie dozwoliło się domyślać. Zawarty był, jakby ptakiem tylko doń doleciéć, kretem zeń wydobyć się było można.