Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Biednego chłopca obałamuconego mi żal — dokończył Bernard — bo niechybnie zginie. Musi być u matki w tych Pillenach, na które my idziemy całą siłą. Nie ujdzie z życiem.
Drzwi się otworzyły i kompan Marszałka wszedł do celi.
— Wy także naznaczeni jesteście do pochodu — odezwał się, spoglądając na tabliczkę, którą trzymał w ręku.
— Ja? — zapytał niedowierzająco z pewném wzruszeniem Bernard — ja?
— Tak — powtórzył z chłodem człowieka, który spełnia rozkazy. — Wielki Mistrz i Marszałek rachują na to, że gdyby zamek ów zdobywać było ciężko, wy potraficie do broniących go, jako poseł, przemówić. Spodziewają się tam tego młokosa.
Kompan Marszałka wyszedł.
Bernard poruszył się, rozglądając po izbie. Dawno już go nie wzywano na wojnę. Potrzeba więc było dobrać sobie ludzi, konie i służbę. Czasu na to nie zostawało wiele. Nazajutrz rano, po nabożeństwie, Krzyżacy z gośćmi ruszyć mieli. Wozy już przodem z żywnością wyprawiano.
Wielki Mistrz pozostawał w Malborgu; dowódzcą wyprawy był, jak zwykle, Wielki Marszałek i Komtur. Starszyzna szła cała.
Od dawna nie pamiętano takiego wysiłku ze strony Zakonu.
Nie szło o bitwę, któréj się nie spodziewano, ale o daleko cięższe oblężenie, które, zważywszy upór pogan, długie i trudne być mogło.
Z wielką uroczystością odbyło się ciągnienie pierwsze ze stołecznego grodu, przy rozwiniętéj chorągwi Zakonu, ze śpiewem i okrzykami. Cała ludność miejska stała u bram, patrząc na wyciągających, zbrojnych, strojnych, a z wielką ochotą rycerską ciągnących w pole. Za każdym z rycerzy postępował dwór jego, Kompanowie, Sarganty, Knappy, pachołkowie z tarczami i włóczniami. Na czterech Krzyżaków służył wieziony za nimi namiot wspólny. Kilku Kapelanów, w dłuższych sukniach zapiętych, w płaszczach bez rękawów z krzyżami, towarzyszyło téż pochodowi.
Rycerskie dwory gości niemieckich, angielskich i francuzkich, świetne i odróżniające się jaskrawością, zwracały oczy.
Wszystko to razem za przewodem ludzi, którzy, przodem jadąc, drogę ukazywali, z powagą wyszło w pole, ciesząc się porą wiosenną, słońcem, powietrzem, swobodą.
Za innymi rycerzami, nieco odosobniony, jakby się od niego odłączyć starano, jechał Bernard, którego twarz pod napuszczonym hełmem się kryła. W ręku jego jednego widać było z grubych paciorek różaniec, o którym inni chętnie zapomnieli.
Za to kompanowie i czeladź prowadziła za nimi psy i sokoły niosła na ręku.
Pochód przez ziemie własne Zakonu, w czasie którego rosła ciągle liczba rycerzy z przyległych zamków przybywającymi, był jakby przejażdżką wesołą.