Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 158.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechali się niektórzy.
— Teraźniejsza wyprawa — przerwał Wielki Mistrz — innego jest trochę rodzaju.
Musimy złamać w jedném miejscu opór, jaki nam stawią na granicy. Jest tam, jak na takich dzikich pogan, całe mocno zbudowane zamczysko. Zburzyć je trzeba koniecznie.
— Tak — dodał Marszałek — musimy je miéć i zniszczyć... Inaczéj w głąb’ kraju daléj puścić się nie sposób, z tyłu ich za sobą mając; bo tam w téj dziurze zawsze ludzi dość, czuwanie wielkie i zajadła dzicz!!
— Dotąd — rzekł jeden z Komturów przytomnych — szczególniéj Pillen tych dobyć było trudno, bo ich rzeka broni prawie z trzech stron. Ani przystąpić.
— Na to właśnie znalazł się sposób — z uśmiechem dodał Marszałek — sądzę, że skutecznym będzie.
— Jaki? — zapytał książę Brunświcki.
— Kazaliśmy umyślnie zbudować statek ogromny — mówił Komtur, uśmiechając się z pewną dumą. — Mylę się; można go nazwać twierdzą chyba. Spuścimy go rzeką pod sam gród i z niego szturmować będziemy. Ludzi się na nim dosyć pomieści; mocno zbudowany; możemy na nim stać, jak na lądzie bezpieczni.
Hrabia z Namur uśmiechał się.
— Pomysł bardzo dobry, jeśli wody tak wielki gmach uniosą.
— Rzeka głęboka, a nasi ludzie mielizny znają! — odparł Marszałek. — Wszystko obrachowane. Tym razem zamek ów miéć będziemy.
— Daj Boże! — westchnął Mistrz. — Wielki-by to był krok do dalszego zawojowywania. Pilleny nas, jak skała rzekę, wstrzymują.
— I wszystko się dziwnie składa — przemówił Siegfried — żeby z nich dla nas zrobić najniebezpieczniejsze gniazdo.
Zwrócił się ku milczącemu i we mroku stojącemu Bernardowi.
— Wszak-ci to waszego zbiegłego wychowanka ojczyzna te Pilleny? — rzekł — któż wié? może się udało mu dostać do nich!
— Wątpię — rzekł Bernard — tylko młodość taka szalona mogła się na podobną ważyć wycieczkę. Gdzieś ich albo głód zmorzył, lub źwierz rozszarpał dziki.
— Miał z sobą wasz wychowanek — dodał z przyciskiem Komtur z Balgi — starszego pono człowieka, doświadczonego.
— Bydlę, pół waryata! — zawołał Bernard ze wzruszeniem i westchnął.
Westchnienie to któryś z nieprzyjaciół jego podchwycił.
— Wy-byście pono nieledwie życzyli ocalenia temu zdrajcy; bo mówią, żeście się do dzieła rąk waszych przywiązali.
Zaczepiony Bernard, z twarzą surową obrócił się ku mówiącemu.
— Ani się tego myślę wypierać — odparł. — Może popełniłem błąd, ale