Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 128.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mniéj pokaźnie, ubogo poodziewani wiejscy Wurszajtosi po-za starszyzną trzymali się na uboczu z poszanowaniem, a przy nich Siggonoci, ofiarnicy, mężowie silni i surowego wejrzenia.
Tym nieraz nietylko kozła i owcę przychodziło zabijać u ołtarza, ale i porwanego na wojnie niewolnika na stos, związanego, prowadzić i dobijać, gdy się męczył...
Całym zastępem po-za parkanami dębu świętego leżeli obozem wróżbici, guślarze, wędrowni śpiewacy, Burtynikasy, Swalgonowie, pogrzebowi słudzy Lingussony...
Po odzieży ich, zwyczajnéj, nie różniącéj się od sukman, jakie lud w różnych nosił stronach, poznać było można, iż przychodzili tu z wyższéj i niższéj ziemi, od granic języka, od rubieży Krywiczan, z głębin lasów, błot i puszcz dzikich... Wszyscy oni choć raz w rok musieli się u świętego źródła i dębu pokrzepić, oświadomić i nabrać wody dla chorych, popiołu z ogniska, liści z drzewa...
Każdy z nich przynosił Krewie lub Wejdalotom, wieść o tém, co się działo po innych miejscach świętych, a ztąd brał rozkazy i upomnienia...
Słuchano Kunigasów, mających żelazne miecze w ręku, ale biała laska Krewy, gdy nią skinął, nie postrachem, lecz jakąś siłą niepojętą, poruszała tłumy. Najwyższy kapłan, jeszcze z prastarych czasów, miał większą moc, niż żelazo książęce...
Bliżéj ognia świętego, oddzielone od innych, w osobnéj zagrodzie, mieściły się stróżki Wejdalotki, dziewczęta, wybierane z najpiękniejszych, najdorodniejszych, najsilniejszych... wszystkie jednako odziane w bieli i zieleni, milczące, poważne, do których mężczyznom zbliżać się nie było wolno. Z kolei po trzy wychodziły, niosąc drzewo i żywicę... przystępowały do ogniska, podsycały je, i stojąc, czekały, zapatrzone w płomień, dopóki inne nie przyszły ich, wymienić z kolei. Czasami cichy śpiew nuciły, który brzmiał tęskno, powolnie, jak skarga ludu do bogów...
Wejdaldci, służący u dębu Perkunasowego, prawie nieustannie byli zajęci. Przychodzili do nich wędrowni wróżbici po radę, chorzy po lekarstwa... Matki przynosiły dzieci, biedni znosili ofiary...
Krewule, staruszek z brodą szarą, mały, otyły dosyć, zmęczony, na ustroniu siedząc, pod daszkiem u parkanu, oparty oń, drzémał, oczekując, aż który z Wejdalotów przyjdzie go o co zapytać. On tu wątpliwości i spory rozstrzygał...
Obok niego przez drzwi pół-otwarte w szopce, dachem dranicowym pokrytéj, dostrzedz było można poskładanych ofiar różnych, poprzynoszonych Perkunasowi.
Na policach stały garnki z miodem, kręgi wosku, warkocze lnu, sztuczki płótna, pasy i zapaski, nawet sznury bursztynu i szkieł świecących... W bodniach zsypywano ziarno, na kołach wisiały pozabijane źwierzęta... Skarbiec to razem był i śpiżarnia...