Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 124.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyczepione do szczelin, zwieszały się łodygi i liście ku dołowi, jakby prosiły się na ziemię...
Pod dębem nic nie rosło, oprócz trochy mchu i chudej trawki pożółkłéj...
Na grubych dębu gałęziach z trzech stron pozawieszane były bryty całe sukna szkarłatnego, opadające aż na ziemię. Jedna tylko połać od słońca odkrytą była... Na pomniejszych żywych i suchych gałązkach niezliczona moc ręczników szytych, fartuchów, płacht, zawitek, najdziwaczniéj się strzępiła...
Niektóre z nich były białe jeszcze i jasne, inne pożółkłe, sczerniałe, pobrukane, podarte w strzępki, rozgniłe na nici... Gdzie niegdzie pas czerwony, wstęga jakaś — kraśniały wśród tych łachmanów i bielizny...
Zdala po-za dębem-królem, wielkiém kołem biegł płot wysoki, szczelny, który schodził aż do strumienia i przeskoczywszy go, część łąki zamykał... Z tyłu od lasu stały w téj zagrodzie wrota wysokie, mocne, dachem pokryte, a po obu ich bokach — dwie furty ze wschodkami.
Tam, gdzie stary pień dębu patrzał na świat i słońce a rozpadł się jakby we dwie połowy, w głębokiéj dziupli widać było kloc nieforemny...
Pień to był innego drzewa, dobyty z ziemi, który naroście, korzenie, garby i szpary urobiły tak dziwnie, jakby nad nim ręce ludzkie pracowały. A nie tknęły go nigdy kamień ni żelazo. Bawiła się siła jakaś nieznana, gdy rósł w ziemi ten potwór, by mu kształty nadała niby ludzkie, niby źwierzęce, istoty niebywałéj a strasznéj... Pień ten miał głowę olbrzymią i w niéj doły, jak oczy, i rozwartą paszczękę, a pod nią nastrzępioną brodę... a po nad czołem występującém, jak dach, strzechę kudłatą...
Głowa siedziała wbita w ramiona szerokie bez szyi, z piersią wypukłą i nabrzmiałą; niby rąk dwoje chudych przyczepionych było do boków; niby grube dwie skręcone nożyska, zwijały się dwa sploty korzeni u spodu...
Potwór to był niekształtny, a choć myśl żadna w nim nie postała i przypadek jakiś wyrzeźbił mu twarz straszną, — oblicze to mówiło, bałwan był jakby snem jakiéjś istoty, która na progu życia w kloc stężała...
Gdy się człowiek wpatrywał w to bóztwo dobyte z ziemi, zwolna przejmowała go trwoga, przechodziły dreszcze, zdawało się, że te dwie jamy czarne wzrok miały i rozdarta gęba przemówić mogła, a ręce piorunem cisnąć...
Po czole mchy i resztki kory złupanéj rysowały marszczki groźne, na policzkach snuły się jakby zastygłe uśmiechy szyderstwa...
Pień ten gadał do ludzi... choć milczał.
Gdy promienie słońca i cienie liści ruchome nań padały, zdawało się poruszać oblicze, mienić i stawać na przemiany to groźném a okrutném, to szyderskiém a bezlitosném, to spokojném i uśpioném. Bałwan budził się, żył, zabarwiał, blednął, a przy ogniach nocnych się poruszał...