Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 078.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domagając się, aby to plugawstwo wprost, ochrzciwszy, zabić i nie żywić. Stary Siegfried ulitował się dziecku płaczącemu i strwożonemu, i, niewiedziéć jakim sposobem wyrwawszy je z rąk oprawcom, wymógł, że mu pozwolono oddać je na wychowanie Gmundzie, która — acz niechętnie, zgodziła się je, jak psa, żywić przy kuchni.
Najpierwéj więc ochrzczono ją na gwałt, dając jéj imię Patronki, czczonej w zakonie, dla znajdujących się tu relikwii jéj, Barbary. Gmunda ze wstrętem podjęła się hodować to stworzenie, które za dziką istotę, nigdy się nie mającą dać przyswoić, uważała.
W istocie, obyczaj miała Baniuta zupełnie inny, niż mieszczańskie dzieci. Na pozór od rówieśnic swoich nieskończenie była przebieglejszą, śmielszą, dojrzalszą i nieunoszoną; odznaczała się dumą i uporem. Biciem i karaniem nic na niéj wymódz nie było podobna. Mdlała z bólu, gdy ją sieczono, ale zacinała usta i nie wydała jęku.
Nie ucząc się, umiała jakoś, czy téż instynkt jéj poddawał, wiele rzeczy, którym się dziwowano.
Niezmiernie zręczna i silna, mogła się jak kot wdrapać na najwyższe drzewo, przeléźć przez płot, wygrzebać w ziemi jamę i w niéj, liśćmi się okrywszy, zakopać, aby jéj nie znaleziono... Ze źwierzętami najdzikszemi znała się, jak swoja, — nie przestraszało jéj żadne. Późniéj, gdy się nieco z nowym bytem oswoiła, wodziła krzyżackie konie najswawolniejsze, lepiéj im dając rady od knechtów.
Gdy ją różnych niewieścich robót uczyć zaczęto, mniéj od innych potrzebowała czasu, aby je sobie przyswoić i nadzwyczajną objawiała zręczność, ale ochoty do nich nie miała. W izbie zamkniętéj dla niéj siedziéć było męczarnią; gdy tylko mogła, wyrywała się na podwórze, a często, gdy znikła, znajdowano ją na drzewach między gałęźmi, lub tak okrytą jemiołą, że jéj dojrzéć było trudno.
Musiano się z nią oswoić, nie mogąc natury jéj przerobić; a że niezmiernie była pracowitą i pożyteczną w domu, i, podrastając, stawała się coraz piękniejszą, Gmunda powoli przywiązała się nawet do niéj.
Mężczyźni, co ją czasem w podwórku widywali, unosili się nad nadzwyczajną jéj pięknością, chociaż wcale się nie przystrajała, i odziać ją wedle niemieckiego obyczaju było niezmiernie trudno.
Na bose nogi długo, zimą i latem, nic wdziać nie chciała. O sukni mowy nie było téż; chodziła w koszuli, w kożuszku, z włosami we dwie długie kosy zaplecionemi, i lubiła tylko bursztyny i korale, może dla tego, że jéj dawny strój dziecinny przypominały. A że o takie paciorki było jéj tu trudno, często z głogu, z jagód, z kwiatków sobie nizała naszyjniki jednodzienne. Tak samo z ladajakich liści, byle zielonych, robiła sobie wieńce na główkę. Dziwnym sposobem, gdy ją zabierając odzierano, nie spostrzegł ten, co z niéj paciorki oberwał, że dziecko miało mosiężny pierścień na rączce. Nie odebrano go