Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 052.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! nie od dziś, nie od wczoraj ja ją słyszę — rzekł obojętnie Swalgon. — A co dziw, że nie w jedném miejscu mi ją rozpowiadano, i przez tyle lat się ona wciąż powtarza...
— Dziw!! — zamruczał słuchający. Pomilczał nieco. — Hm! — dodał — co ja wam powiem? Nasza Reda i stary ojciec jéj, kaleka Walgutis, oboje lubią ludzi, co baśnie stare prawić i pieśni dawne śpiewać umieją... Na dwór-by wam do nas potrzeba... Jeść i pić lepiéj tam dadzą, niż tu ubodzy ludzie, i ugoszczą, i obdarują pewnie, bo Reda szczodrobliwa jest... Warto, byście jéj powtórzyli, co wiecie...
Gdy to mówił, z mimowolnego poruszenia starego Swalgona nieledwie-by wnieść było można, iż nim radość zatrzęsła... oczy mu się zaiskrzyły; — lecz wnet ułożył twarz pokorną i postawę biedną jakąś.
— A, ojcze mój! — odezwał się — gdzie tam mnie biedakowi, obszarpanemu, do Kunigasów iść, przed którymi na twarz padać potrzeba... ani ja, ni moja odzież po temu... Boję się.
Dworak go uderzył po kolanie silną ręką i zaśmiał się.
— Toć nie powieszą cię, ani zetną, Niemcem nie jesteś i nie śmierdzisz nim... Ba! gdyby w tobie Reda zdrajcę lub Niemowę zwietrzyła, nie radziłbym jéj się w ręce dostać!.. Z jéj-to rozkazu dwóch krzyżackich rycerzy w żelaznych zbrojach, jak stali, na stos rzucono i spalono żywcem; ale Swalgonowi, ubogiemu wróżbicie, nigdy tu włos nie spadł z głowy...
Pomimo tego zapewnienia, podróżny, słuchając, bladł i drżał, — może od zimna; a choć się śmiał niby, nie wesoło mu z oczu patrzało...
Trącił go łokciem zadumanego ten, co do zamku namawiał.
— No — rzekł — namyślcie się; pójdziecie ze mną; zaprowadzę was.
Wahał się jeszcze Swalgon... Po chwili jednak, gdy mu się na męztwo zebrało, wstał, stękając...
— To cóż! — rzekł — każecie, pójdę...
Wstał i ten, co go miał prowadzić.
— Cóż? do Redy? — zapytał Gajlis.
— Jużcić — rzekł dworak — na gródku niéma ich czém zabawić. Dziewczęta i baby, i co nas jest, jużeśmy wszystko wypowiedzieli, co umieli i po dziesięć razy.
Swalgon węzełki swe i torby troskliwie zbierał; rozstąpili się w progu stojący... Swalgon wychodził.
Ścieżynka wązka wiodła z téj strony od lądu, przez ów ciasny przesmyk ziemi, którym się pagórek zamkowy z nim łączył, ku grodkowi... Nie widać jednak było, dokąd zaprowadzić mogła. Z téj jednéj ścieżki po-za grobelką cała siatka wydeptanych w różne strony rozpościerała się wśród kamyków, mchów i spłowiałéj biednéj trawy...
Większéj drogi nigdzie widać nie było, ani wrót u góry, któremi-by się do