Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 049.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tu płynęły wody żywiące i leczące; tu panował pokój i po-nad łąki a gaje rozlegały się Litwinek dajnos, i dzwonki ich dziewiczych fartuszków, które nigdy im utaić się nie dozwalały.
Teraz zmieniło się wiele, od czasu, jak Krzyżacy padli obozem żelaznym nad granicą i poczęli pobratymcze Prussy, niższą ziemię i wyższą, wojować, niszczyć, niepokoić.
W najgęstszéj puszczy nie można było miéć spokoju, najświętszych miejsc nie szanowano: paliły się Romnowe, wycinano Baublisy, lud mordowano i gnano. Potrzeba było stać nieustannie na straży z wytężoném uchem, a na pierwszy odgłos podejrzany uchodzić, albo się gromadzić ku obronie ognisk starych.
To téż nadgraniczne powiaty powoli się wyludniały, gromady się z nich wynosiły w puszcze i błota, a Kunigasy tylko po grodziskach siedzieli, zbrojni, czujni, do ostatka obraniając groby ojców, a ziemię dziadów.
Wszystko się zmieniało powoli pod naciskiem tego wroga, i stara swoboda leśna musiała paść ofiarą, bo wojna potrzebowała wodzów i posłuszeństwa. Smutnieli ludziska.
Ci, co dawniéj o obcych i sąsiadach nic nie wiedzieli i wiedziéć nie chcieli, teraz, na najmniejszy szmer od Zachodu, pilno nastawiali ucha.
Ukazanie się odartego Swalgona, nieznanego w osadzie, obudzało niezmierną ciekawość. Mógł i on coś przynieść z sobą.
Zaledwie z Gajlisem wszedł do ubogiéj jego numy, na pół w ziemi skrytéj, w któréj pośrodku palił się na kamieniach nigdy nie wygasający ogień domowy, a dokoła niego leżały różnéj wielkości polnych głazów bryły, służące za siedzenia; a przeze drzwi za nim cisnąć się zaczęli sąsiedzi.
Wnętrze téj numy tak było nędzne, jak jéj powierzchowność, do wielkiego kretowiska podobna. Dym, który się nie łatwo mógł otworem nad ogniskiem wydobyć na zewnątrz, snuł się pasmami sinoszaremi, pomiędzy dachem a ścianami.
Izbica była jedna dla ludzi i dla domowych stworzeń, które jakby do rodziny należały. W głębi stała krówka z cielakiem, wołów para chudych, dwa maleńkie grubo-płaskie koniki, które się już zimową sierścią najeżoną okryły. Na ziemi nieopodal leżały brunatne i czarne owieczki, i w zgodzie z niemi przechadzały się poufale kury i gęsi. Wszystko to było nawykłe do wspólnego żywota ludzie i źwierzęta; rozumiało się, ustępowało sobie, a często, gdy zima była sroga, tuliło się wzajem ogrzewając.
Bose i na pół nagie dzieci ssały czasem owieczki z jagniętami do spółki.
Głos gospodarza i gospodyni tak był zrozumiały wołom, jak dzieciom. Pies stróżował równo nad wszystkimi, broniąc niedorostków od źwierząt i źwierzęta od napaści chłopiąt zuchwałych.
Z jednéj strony na ścianach, mchem pootykanych szczelnie, wisiały