Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamek stoi na wzgórzu, a wzgórze na wyspie, która tylko wązkim ziemi paseczkiem z lądem się wiąże; a i ten, gdy Niemen zechce, to go zakryje i dokoła swoje dziecko ramionami otoczy.
Pod osłoną zamkową, tuż, jak grzyby z ziemi, dobywają się numy, szałasy, chatyny, — obozowisko czasu pokoju, pustka czasu wojny, z któréj mieszkaniec do Pillen ucieka. Tu i ówdzie wyrosła wierzba stara, została po lesie sosna sierota. Po-nad wodami bujają łozy, jak zielone warkocze poplątane z sobą a z pośrodka nich, także wierzby stérczą, straż trzymając nad tą dziatwą swawolną.
Wierzba stara — to niby żołnierz, który straszne boje pamięta i znaki ich na sobie nosi. Pień, pogięty od wiatrów, gdy był młodym, potrzaskany od piorunów, popękany od suszy, dziurawy, wyjedzony, spróchniały, często na wylot wiatr przepuszcza. Korzenie, jak palce konwulsyjnie ściśnięte, ziemi się trzymają, a kora na nich, jakby żyłami nabrzmiała.
U góry głowy niéma, zerwała ją burza, gałązki tylko młode wyrosły, aby ranę zabliźnić i osłonić. Z jednéj strony gałąź sterczy obita, jak ręka wyciągnięta, o miłosierdzie prosząca, z drugiéj sęk, jak kość obnażona. Od pnia popuszczały wnuki. Gałęzie, susz, konary, kłoda pęknięta, razem wszystko poczwarnie wygląda; niby kona, a co rok się odmładza, wali się a stoi, schnie a żyje, i po nocy ludzi i źwierzęta straszy.
Cóż, gdy ich takich, jak w Pillenach od strony lądu, stanie na dolinie rząd cały, niby wojsko na straży? Z dala ci się wydaje, iż obry wyszły gródka obraniać... Którą wiater obalił a legła, choć już jéj wnętrzności żółte widać, przylgnęła do ziemi i puszcza wici nowe.
Był ranek, ni jesieni, ni zimy; niebo szare, wiatr ostry, dokoła jakby wszystko wymarło, cisza i ani żywéj duszy. Nawet w numach i kleciach życia widać nie było.
Jedna z wierzb u skraju, praprababka, z pniem na pół rozdartym, rozkraczona, z dala więcéj od innych poruszać się zdawała. U korzeni jéj, wystających, poplątanych, jakby płachta wiewała jakaś, jakby się źwierz mościł, czy człowiek przytulał.
Z ziemlanki na osadzie wyjrzawszy, niewiasta dojrzała tu coś u pnia się poruszającego, popatrzała, głową potrząsła i napowrót się skryła do domu.
Wyszedł wkrótce człek, kożuchem na wierzch włosami obróconym okryty, począł się przyglądać bacznie; potém pałkę, u drzwi stojącą, krzemieniem nabijaną, w rękę wziął i wolnym krokiem ku wierzbie zbliżał się ostrożny.
Coraz lepiéj rozeznać było można siedzącego w dziupli, małego, grubego człeka, okrytego prostą sukmaną, w czapce z uszami długiemi na głowie, z torbą na plecach i węzełkami u pasa. Z pod naciśniętéj na czoło kapuzy wyglądała twarz okrągła, opalona, stara i brzydka. Prawie po-nad nią sterczały ramiona przygarbione, a niżéj — grubą kłodą nieforemną, poplątaną, zwijały się ręce człowiecze, i nogi płachtami i skórą poobwiązywane.