Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 040.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję wam za współczucie — odezwał się, z przestanku korzystając Bernard, — ale ja tak bardzo do serca nie biorę Ludera. Niech sobie prawi i myśli, co chce; ja swoje robić daléj będę.
— A ja prawić swoje — rzekł stary. — I słowo śmiałe zda się na coś, gdy ręki podnieść siły nie dozwalają.
Westchnął i łagodniejszym się tonem zapytał:
— Cóż! gniew za owego chłopca, którego i po ludzku, i po chrześcijańsku wychowaliście, a uczyniliście rozumnie! Ten i tego zrozumiéć nie chce.
Rozśmiał się szydersko.
— Jeszcze na biédę mi się rozchorował! — rzekł Bernard.
— Wyzdrowieje! — odparł obojętnie stary. — W tym wieku choroba nie straszna. Dorastać musi właśnie. Krew zburzona; potrzeba go na koń wsadzić i dać mu się wyhasać.
— Mówi Ojciec Szpitalnik, że już na konia nie siędzie; — smutnie dodał Bernard.
— Dać go Komturowi któremu, aby trochę więcéj miał swobody; — zamruczał stary.
— O wszystkiém tém już myślałem; — dołożył Bernard — radziłem tak samo.
I nie dokończył. Stary nie przywiązywał wielkiéj wagi do choroby. Sam tyle przetrwawszy zwycięzko, a uchowawszy życie, nie mógł pojąć tego, by lada choroba groźną się stała.
Pilniéj mu było gdérać i żalić się na to, co go otaczało.
Bernard słuchał go więcéj przez poszanowanie, niż gorycz jego podzielając; dał mu się wynurzyć, dał odboléć; a gdy Kurt ruszył się wstać, bo mu tu zimno być poczynało, ujął go pod rękę i kurrytarzami do izby jego odprowadził.
Cicho już było w murach dokoła, godzina spoczynku nadchodziła, rycerze biali układali się do snu; czeladź tylko snuła się jeszcze. Bernard, zamiast powrócić do mieszkania, po krótkim namyśle, wyszedł z zamku w podwórze, i ku Dolnemu, w którym szpital się znajdował, podążył.
Tu było mieszkanie Wielkiego Szpitalnika i pomocników jego; a Bernard wiedział, że nietylko o téj godzinie, ale niemal przez noc całą, gorliwy a żwawy staruszek, Sylwester, nie kładł się na spoczynek.
Nie odgadł nikt nigdy chwili, w któréj on spał, lub się miał obudzić. Wedle staréj reguły Zakonu, kładł się odziany, często siadał tylko się zdrzémnąć, i, gdy służba sądziła, że zasypiał, zjawiał się z lampką w ręku przy łożu chorych, lub tam, gdzie stróże ich czuwać byli powinni.
Wybór Sylwestra na to jedyne w Zakonie dostojeństwo, które było powierzane ludziom, nie obowiązanym ani się ze swych czynności tłómaczyć, ani zdawać z grosza rachunku, był tak szczęśliwym, tak jednozgodnym, tak usprawiedliwionym; iż nawet ci, co mu zazdrościli wielkiéj swobody, jakiéj używał, szemrać przeciwko niemu nie śmieli.