Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 039.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Boga niéma już u nas; Zakonu mało; rycerstwo rozbójnicze; rozpusta! pycha! Im daléj, tém gorzéj.
— A ja tak źle nie wróżę jeszcze, — zaczął Bernard.
— Boś sam dobry — przerwał Kurt. — Ja źle wróżę! źle! Oczy moje tego już widziéć nie będą, ale padnie Zakon, jako muł obładowany złotem na puszczy, i krucy mu boki wyjedzą, wyszarpią wnętrzności.
Bernard chciał stawać w obronie Zakonu, starzec go do słowa nie dopuścił.
— Ty mało starych naszych czasów pamiętasz, — odezwał się. — Były to inne, lepsze czasy. Mieszkał w nas duch inny, byliśmy rycerzami Krzyża Chrystusowego i prawdziwymi zakonnikami; dziś z nas Raubrittery! Szło się na wyprawę, odpościwszy wigilią, z pieśnią o Bogarodzicy; nie potrzebowaliśmy ani łoża wygodnego, ani łańcuchów złotych na szyję, ani wina w drogę, ani kompanów i knechtów, by za nas nosili ciężary i zbroje. Wszyscy bracia byli równi... a dziś!...
— My i dziś czujemy się równymi — rzekł Bernard.
— A patrzaj-że! – wtrącił Kurt. – Zkąd wzięły się płaszcze szare! Kto się im ze czterech herbów nie wywiódł, szary nosić musi, choć szlachcic jest i tak dobry, jako i drudzy. Herb herbem; najmężniejszy, gdy nie bogaty jest i pleców nie ma, szaro go ustroją. A te szaraki lepiéj się odbiją od białych.
Patrzaj-że! — powtórzył, gdérząc stary. — Wielki Mistrz kompana ma; już ich biali wszyscy miéć muszą, a wkrótce jednego im będzie mało. Dawniéj pigmentu w wielkie święta kubek dawano dla pokrzepienia, teraz go flaszami po izbach roznoszą. Dawniéj nikt sukni nawet własnéj nie miał na grzbiecie; teraz bez łańcucha biały nie wynijdzie do gości, a u każdego szkatuła stoi dobrze nabita. Nie wolno było do niewiasty przemówić; hę! teraz starszyzna w mieście jawnie miłośnice chowa.
— Ojcze! — przerwał Bernard z wymówką.
— Bracie mój! nie kłamię i nie powtarzam; tak ci jest, Bóg mi świadek! I mówię, bo mi serce pęka, bo ja święty Zakon Krzyża Chrystusowego kochałem, a Zakonem Beliala brzydzę się.
Westchnął.
— Co za koniec! — zawołał po chwili zadumany, w podłogę oczy zgasłe wlepiając; — taki, jak Templaryuszów, nas czeka! gorszy może! Królowie na nasze skarby się złakomią, Papież się wyrodnych dzieci wyrzecze.
— Ależ my, dzięki Bogu, bałwochwalcami i apostatami, jak oni, nie jesteśmy jeszcze; — rzekł Bernard.
— Słowem — nie, czynem — już! — zawołał starzec; — kto nie po bożemu żyje, ten się Boga zapiera.
Zmęczony, odetchnął Kurt i rękę do piersi żywo się poruszających przyłożył.