Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

, i zniżył głos: — Żywy, czy nie, lada jakiego chłopca jéj dobrać do wieku i do włosa; po tylu leciech nie pozna.
— Ale go téż może i nie zabito naówczas, gdy porwano; — odezwał się głosem poważnym rycerz. — Zważaj, Szwentas, że ty... ty... zkąd się opowiesz?
— W Pillenach? — rzekł, dumając parobek — kto to wié, zkąd wypadnie?
— Opowiadaj się z nad granicy; a kim? — spytał Bernard.
— Kim? a no... żebrakiem, wróżbitą? włóczęgą? — zamruczał Szwentas.
— Powiesz, żeś po ludziach słyszał, iż wieści chodzą po krzyżackich zamkach, jakoby gdzieś porwane chłopię wyhodowali i żyje.
Szwentas w ręce klasnął.
— Ja im zełgę, jak należy! nie bójcie się! — dodał ze śmiechem.
Bernard zadumał się. Dalszy plan potrzebował namysłu. Nie chciał się zupełnie zwierzać swemu półdzikiemu posłowi, który tymczasem bystremi oczyma zdawał się mu myśli dobywać z duszy i uśmiechnął się chytrze.
Bernard przeszedł się po izbie.
— Dość na tém, — rzekł — idź, praw, co ci kazano, a bacz pilno, co powié! co się jéj wyrwie z serca? Matką jest.
— Babą jest! — dodał Szwentas — alem ja o niéj słyszał. Już ją zemsta dawno na męża przerobiła. Tylko nią dysze za to dziecko jedyne.
— Tém lepiéj — przerwał Bernard — a gdy się dowié, że żyje?
Szwentas sobie dłońmi usta zamknął i głową a sobą zaczął potrząsać i rzucać. Czy śmiał się, dziwował, czy niepokoił, — rozeznać było trudno. Śmiał się, chociaż teraz śmiech jego mniéj był wesoły i szczery.
Bernard zbliżył się doń i powtórnie wszystko to mu powiedział, czego po nim wymagał. Chłop głową potwierdzał każde słowo, a bystre oczu wejrzenie poświadczało, że pojmował dobrze powinność swoję.
Wreszcie znów koniec płaszcza pochwycił i pocałował.
Pochylił się potém do saméj ziemi, zawrócił i wytoczył z izby.
Bernard pozostał sam. Ani rozmowa z Wielkim Mistrzem, która innego-by zburzyła, ani rozkazy, dane w tak ważnéj sprawie Szwentasowi, nie odjęły mu tego spokoju, który lata wyrobiły, zahartowując go.
Chodził i myślał już może o innéj sprawie Zakonu, stawając niekiedy i skupiając się w sobie, a czoło pocierając.
Zastukano do drzwi. Bernard się zdziwił późnym odwiedzinom; ale poszedł sam otworzyć. Zwolna i ostrożnie wchodzący o kiju ukazał się człek bardzo stary i przygarbiony. Miał na sobie suknią zakonną bez płaszcza, bez krzyża, bez żadnéj oznaki; lecz z wejrzenia poznać było można męża, który się czuł dostojnym, jeśli dostojeństwa nie piastował.
Jak śnieg białe, włosy, wyglądały z pod czarnéj czapeczki, któréj, wchodząc, nie zdejmował; krótko podcięta broda i wąsy siwe okalały twarz piękną, ale kilku bliznami naznaczoną.
Jedna z nich krwawém znamieniem przecinała nos i policzki, druga głę-