Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 035.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W izbie prawie zupełnie było już ciemno, lecz drzwi się zaraz po oddaleniu Komtura otwarły, i chłopak wniósł lampkę, otulając ją rękoma.
— Gdzie Szwentas? — spytał pocichu Bernard. — Wołałeś go?
Posługacz głową tylko skinął i oddalił się. Nie siadając na chwilę, wielkiemi krokami izbę mierzył rycerz, widocznie na kogoś oczekując.
Ilekroć kroki dawały się słyszéć w kurrytarzu, stawał i ucha nastawiał.
Wtém drzwi uchylono; mała, gruba, niezgrabna jakaś istota, która w mroku więcéj do niedźwiedzia, niż do człowieka, była podobna, wtoczyła się, sapiąc, do izdebki, zgięła na pół, stęknęła i czekała, jak wkuta w posadzkę.
Trochę żywiéj rozpalający się knot lampy dozwalał się przypatrzéć téj osobliwéj człowieczéj postaci.
Twarz okrągła, duża, wesoła, opalona, rzadkim włosem od dołu okryta, nie miała w sobie nic odznaczającego, oprócz wielkiéj a pospolitéj brzydoty. Nic na nią nie ściągało oczu; było to oblicze człowieka z gminu, zestarzałego w pracy ciężkiéj, zahartowanego, przygniecionego i do brzemienia nawykłego.
Szerokie ramiona, grube ręce, pierś wydatna, nogi krótkie, a jak pnie potężne, — całość jakaś przysadzista, niezgrabna, gdyby z jednéj ledwie wyciosana sztuki, — nie wiele po tém półzwierzęciu spodziewać się dawały. Na co takiego parobka, którego miejsce było przy koniach i stajni, mógł rozumny Bernard potrzebować?
Zbliżył się doń jednak żywo i spojrzał mu w oczy.
Szwentas nawzajem skierował nań wejrzenie, i dotąd niedostrzeżone źrenice jego zaświeciły, jeśli nie rozumem, to chytrością i przebiegłością, która się przed panem ukrywać nie potrzebowała.
W tym nieforemnym kadłubie mieszkało jednak coś skrytego, obrosłego mięsem, zatajonego pod grubą skórą.
Zdradziły oczy, które wnet spuścił.
Z uśmiechem dziwacznym, w którzym było i coś pochlebstwa, i coś radości, Szwentas pochylił się, ujął koniec białego płaszcza Bernarda i z pokorą go pocałował.
Czekał na rozkazy.
— No, w drogę! — odezwał się Bernard cicho i palec położył na ustach.
— Dobrze, ojczulku, w drogę to i w drogę! — z akcentem jakimś obcym, po niemiecku, łamaną mową, począł schrypły Szwentas, który śmiał się ciągle i długi rząd małych, ostrych zębów pokazywał. — W drogę, to w drogę! — powtórzył. — Albo to ja się kiedy chorobą składam, jak drudzy? — Ja gotów zawsze; kij w rękę i — ruszam... Hę? — a dokąd? — zapytał się, ciekawie zerkając oczyma.
Milczał Bernard.
— Gdyby na Litwę? — szepnął.