Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 031.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziwnie był pewny siebie.
— Mówcie, bracie Bernardzie! — potwierdził marszałek.
— Sprawa ważna — odezwał się Bernard — nikt lepiéj jéj nie zna ode mnie. Trzeba coś postanowić, czas jest wielki. Idzie o tego chłopaka, książątko litewskie, któreśmy lat temu dziesięć przeszło porwali z rąk matki i chowali nie bez celu. Jam ocalił go i, za moją radą, daliśmy mu tu urosnąć, aby z niego, swojego czasu, zrobić narzędzie dogodne, które nam krwi przelewu oszczędzi. Chłopak...
Wielki Mistrz przerwał opowiadającemu ruszeniem ramion i głowy. — Nie wielką macie zasługę, żeście to wilczę dzikie hodowali. Co nam po nim? Było mu łeb rozbić o sosnę.
Rozśmiał się pogardliwie brat Bernard, jakby nie poczuł szyderstwa.
— Przydać się może — rzekł obojętnie. — Matka, wdowa, włada kawałkiem kraju na granicy i ma twierdzę mocną, którą zdobyć nam trudno. Przywiązaną jest do dziecka. Któż wié?... Dziecko wychowało się w wierze chrześcijańskiéj i przywiązało się do nas; sprzymierzeńca gotowego mamy i lennika. Wszystko to jużci warte kawałka chleba, który kosztowało...
Mistrz powtórnie ramionami ruszył i rozśmiał się.
— Wolał-bym miéć kilkuset rycerzy i kilka tysięcy ludu na ten gródek niż takiego zakładnika. Matka miała czas odboléć i zapomniéć o nim; on — zawsze niepewny. Nuż się tam krew odezwie. Cała ta rachuba dziesięciu kopii nie warta.
Błysnął oczyma, Bernard stał nieporuszony. Wtém Marszałek przemówił, spoglądając naprzemian to na Mistrza, to na brata Bernarda. W starszyźnie widać było wielkie poszanowanie dla skromnego owego brata; tylko Mistrz lekceważąco nań spozierał.
— Owego czasu, gdy się nam to dziecię do rąk dostało, — rzekł — rada nasza cała była tego przekonania, że je należy chować i na rycerza sposobić. Rzecz zresztą dokonana; dziś to, co wzięliśmy w spadku, zużytkować należy.
— Nie zataję tego — przerwał spokojnie Bernard — że nowe są trudności. Gdzie idzie o sprawę Zakonu, tam i do błędu przyznać się nie wstyd, obowiązek. Chłopak się hodował szczęśliwie aż dotąd, a teraz właśnie spróbować trzeba, czy matka, jakby się go jéj zwróciło, nie okupiłaby dziecka ziemi kawałkiem. Pillenybyśmy może zań wzięli. Chłopiec téż chrześcijanin, pobożny, gdyby się do Litwy dostał, nam-by, nie jéj, służył.
Wniosek brata Bernarda widać starszyźnie całéj przypadł do smaku, bo spojrzeli po sobie, jakby mu potakiwali. Wielki Mistrz tylko stał u komina, pogardliwie zamyślony, nieprzekonany.
— Ja w takie roboty podziemne nie wierzę — zamruczał niechętnie — u mnie siła w mieczu, zdobycz w wojnie; z Polską, Litwą, z Pomorzem sporzyć, ucierać się na słowa, do Stolicy Apostolskiéj chodzić na skargi — to są marne zabiegi. Czas tracimy na to i pieniądze. Na co nam to? Jak długi świat