Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szpitalnik się uśmiechnął.
— Wam przecie — rzekł — przystęp nigdzie i nigdy wzbroniony nie jest. Róbcie, jak wam się zda lepiéj.
Z kaplicy do domu chorych potrzeba było na drugi, niższy dziedziniec przechodzić. Odległość była dosyć znaczna.
Ciemno się robiło wśród murów, lecz gdzieniegdzie z okien padające światło drogę wskazywało.
Bernard postępował milczący i zadumany. Nie przeszkadzało mu to, jakby z nałogu, po drodze tu i ówdzie rzucać oczyma, w każde drzwi napół otwarte, w każde okno oświetlone, zwracać się ku każdemu przechodzącemu, którego spotykali, i pilnie się weń wpatrywać. Zdało się to skutkiem dawnego nawyknienia bardziéj, niż woli, gdyż zakonnik szedł, cały w sobie pogrążony.
Szpitalnik, którego żywość pędziła, ciągle go wyprzedzał i musiał krok swój mierzyć, aby ciężéj i powolniéj kroczącego Bernarda zbyt nie wyprzedzać, bo mu miał służyć za przewodnika.
Weszli nareszcie do sieni, z któréj na prawo drzwi, nie do izb obszernych, gdzie największa liczba chorych i rannych się mieściła, ale do kilku pomniejszych, dla braci zakonnéj i starszyzny przeznaczonych, prowadziły.
Weszli. Pierwsza, ciemna, stała pustą; z drugiéj przez szczeliny u progu i góry słabe się światełko przeciskało. Ojciec Szpitalnik otworzył je zwolna i, sam nie wchodząc, chciał przodem wpuścić Bernarda, który nawzajem wskazał mu, ażeby go wyprzedził.
Stało się, jak rozkazał.
Żwawy mały człowieczek wszedł do izby szczupłéj, którą niewielka lampka oświetlała.
Oprócz łóżka i niewielkiego stolika, na którym talerz stał z jedzeniem nietkniętém i dzbanuszek, kubkiem nakryty, — ława tylko w oknie wgłębionym i parę półek były całym sprzętem małéj celi.
Łóżko zasłane było kołdrą wełnianą — twarde i wązkie. Na niém, z nogami spuszczonymi, z głową w ręce zanurzoną, siedział młody chłopak, lat około siedmnastu miéć mogący, na swój wiek wyrosły bujnie, ale wychudły.
Włos, krótko przystrzyżony, jasny, najeżony i bezładnie porozrzucany, okrywał dość piękną głowę jego, która podniesiona ku wchodzącym i zwrócona ku nim twarzą, wyrazem smutnym politowanie wzbudzała. Oczy miał wpadłe głęboko, policzki ściągnięte, usta zaklęsłe, czoło pomarszczone.
Piękne rysy młodzieńcze ból jakiś czynił sympatycznemi, ale groźnemi razem. Z pod powiek patrzała gorączkowa niecierpliwość, znękanie i wyraz walki wewnętrznéj, tłumionéj w sobie.
Skromny przyodziewek, na-pół mniszy — pół rycerski, suknie przylegające ciasno, dawały rozpoznać budowę ciała silną, kościstą, ale wychudzoną i zeschłą.
Na widok wchodzących, brwi mu się ściągnęły mimowolnie i natychmiast