Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 017.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wié, czy ona zwycięży, czy od lada podmuchu wiatru, jak mało rozpalony knot lampy, zagaśnie.
— A szkoda-by było — zamruczał Bernard. — Chowaliśmy go od dziecka... no, i rachowali nań.
Brat Szpitalnik, roztargniony, ledwie mógł ostatnie słowa dosłyszéć.
— Bracie Bernardzie! — odezwał się, wybuchając, jak zmuszony żywym temperamentem: — Wierzcie mi, stary jestem, widziałem wiele! Krwi nie przerobić w człowieku. Ma ona swe prawa. Hoduj, jak chcesz, ptaszę dzikie; ledwieś mu okna uchylił, a głosy swoich posłyszało — uleci.
— Na to się mu podcinają skrzydła! — cicho zamruczał Bernard, do ucha Szpitalnikowi dodając:
— Miałże-by kto wydać mu i zdradzić tajemnicę? To być nie może!
Ręce podniósł do góry z oburzeniem.
— Któż-by mógł? jakim sposobem? — przerwał Szpitalnik. — Oprócz nas kilku, przysięgą do milczenia związanych, żywa dusza o tém nie wié. Nikt! Domyślić się nawet nie podobna. Jerzy, jak wszyscy tu, wié, iż go małym chłopięciem z Niemiec przywieziono.
— Tak! — odparł Bernard — ale pamięć dziecka? Dzieją się rzeczy dziwne czasem. Nuż mu się tam, jakim cudem, lata chłopięce przypominają, jak sen jaki?
Szpitalnik głową potrząsał.
— To się zatarło! tyle czasu! — rzekł. — Żaden człowiek nie pamięta niemowlęctwa, a on się tu prawie w nasze ręce niemowlęciem dostał.
— Nie! nie! — zaprzeczył Bernard — Mówił już, i tę szatańską, dziką, barbarzyńską mowę, którą bełkotał, ledwie mu potém grozą i sztuką z głowy wybito.
— Bądźcież spokojni; nie zna jéj ani słowa! — rzekł Szpitalnik. — Nic podobnego mu do głowy przyjść nie mogło. Coś innego chorobę sprowadzić musiało. Co? Któż to zbada? Ciało gnębi duszę w człowieku, dusza czasem łamie ciało — oboje potém cierpią. Niewiadomo co leczyć? jedno czy drugie? tak są z sobą powiązane.
— Patrzéć potrzeba, co z dwojga mocniéj dotknięte.
— Tak! — uśmiechnął się Szpitalnik. — Gdyby to oko ludzkie do tych głębin zajrzéć mogło? Łaska chyba Boża oświecić o tém może.
To rzekłszy, ruszył się od progu kaplicy Szpitalnik potrząsając pękiem kluczy, który mu wisiał u pasa, a dając tém do zrozumienia, iż mu do jego obowiązków pilno było.
Brat Bernard, już go nie wstrzymując, szedł z nim razem. Szpitalnik obejrzał się na niego, zdziwiony trochę, że mu towarzyszył; co postrzegłszy, Bernard się ozwał:
— Chciałbym ja go sam zobaczyć. Nic nadzwyczajnego nie będzie, gdy razem z wami zajdę do infirmeryi.