Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom I 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który zdawał się znać dobrze, bo się do infirmeryi o drogę nie pytał.
Lecz żeby tam dojść, dziedzińce górne przebywać było potrzeba i bramy wewnętrzne, a tu téż ścisk gorszy niż w ulicy, zgiełk straszniejszy panował.
Stały przez knechtów trzymane konie z pozwieszanemi łbami, czekając, aż im stajnie ukażą, zwijali się posługacze i czeladź klasztorna, wyładowywano wozy, staczano beczki, przejść było nie łatwo nawet jednemu człowiekowi, bo gawiedź popychała i rzucała jak piłką tym, co jéj wpadł w drogę, szczególniéj, gdy płaszcza na sobie białego nie miał.
Staruszek z nogą zranioną tak ubogo wyglądał z kijem białym, który niósł w ręku i torebką skórzaną przez plecy, że go ciury nawet poszanować nie chcieli: popychano biedaka, lecz dał sobą pomiatać z pokorą i słówka nie rzekł i ręki nie podniósł. Komtur zsiadał z konia właśnie, gdy kulejąc nadciągnął stary, spojrzał nań z ukosa i jednemu z braci powołać go do siebie kazał.
Młody zakonnik podbiegł parę kroków ku podróżnemu, słowa nie mówiąc, za ramiona go chwyciwszy, nie opierającego się popchnął przed sobą do Komtura, który stał na stopniu u wchodu,