Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom II 132.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko zlecił, aby go krokiem z zamku nie puszczała, i choć Dienheim ani mu dziękował, ani go słuchał, odezwał się po ojcowsku doń:
— Dobrze ci życzę, bo na tarczy wspólne godło nosimy, a może tam jaka kropla krwi u nas jest wspólna; ale musisz i ty ze mną być dobrze, lub biédy przycierpisz. Jam nie łatwy téż, gdy mi kto za skórę lać zechce.
Skończyło się na tém, że Dienheimowi z zamku się ruszyć nie było wolno, a on już i z celi swéj na złość nie wychodził i twarzy nie pokazywał.
Ks. Jan tylko do niego przez litość zachodził, skłaniając go do łagodności względem tego, co los jego miał w rękach.
Ale zacięli się oba, starszy i młody. Dienheimowi tylko na miasteczko się gwałtem chciało, a wypraszać się nie mógł i dać poznać, że go tam coś ciągnęło. Utrapienie było wielkie. Ofka mogła mu się wymknąć sama i z oczów stracić ją mógł na zawsze. Młoda myśl i serce w samotności rozgorzały. Trzeciego dnia wysunął się w podwórze. Brochocki żołnierzy swych męczył i mordował, nie mając kogo innego. Zoczywszy Dienheima począł mu prawić morały. Chłopak już milczał; to rozbroiło starego: złagodniał.
— Chodź do mnie na kubek wina — rzekł —