Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom II 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! tak! tak... wrócić do matki, kądziel prząść i śpiewać piosenki, i zaplatać włosy, i uśmiechać się do mazowieckich niedźwiadków. A tak! tak! — wołała — toby było najlepiéj. Alem ja siostra, ja do Zakonu należę, ja za niego krew dać powinnam.
— I cóż ta krew pomoże? — spytał Dienheim.
— Tam gdzie sto tysięcy ludzi nic nie uczyni, tam mały robak coś może, gdy wola Boża z nim.
Dienheim się roześmiał, a Ofka oburzyła.
— Mnie teraz nie do matki, do Torunia potrzeba; oni na nasze miasto najdą i gotowi je zabrać także: Toruń nie ma téj co Marienburg obrony.
— Na miłego Boga — przerwała dotąd w milczeniu słuchająca mieszczka — co wam téż w głowie? cóż wy potraficie, tam gdzie tyle i takich mężów, i taka mądrość i siła.
Ofka nie zdawała się ani słuchać, ani zważać na słowa mieszczki: przechadzała się po izbie.
— Złapałam się tu jak mysz w pułapkę — rzekła zamyślona. — Jechałam z Malborga do... nie wiem sama dokąd... ale miałam rozkazy, trzeba było uwolnić Salzbacha; byłabym go wyrwała