Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 148.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszedł zaraz w podwórce między ludzi. Tu go ze wszech stron witano okrzykami.
— Marcik — Suła! Znowuś ty tu! A zkądże cię tu przyniosło?
Piąte przez dziesiąte odpowiadał gość zaglądając wszędzie, rozpytując nawzajem, rozglądając się pilno kto był z panem, kto przybył, kto się nawrócił, bo widział, że siły urosły.
Jak tylko zachwiała się potęga czeska, nieoglądano się już na nikogo, tylko na małego pana.
Korona Przemysławowa i Wacława jemu należała. Ze wszystkich ziem, coraz gęściej nadjeżdżało rycerstwo — choć niektórzy jeszcze nie bardzo widzianemi być chcieli. Ludzi przybyło.
Gdy z zamku od góry spojrzał Marcik na szeroko rozciągnięte obozy, a w myśli sobie liczyć począł, ile tam być mogło głów — serca mu przyrastało.
Tym czasem w izbie książęcej trwały narady, coraz nowi zgłaszali się sprzymierzeńcy.
Wśród nich jednym z najznaczniejszych był a najpożądańszym Wincenty z Szamotuł, możny ziemianin z Wielkiej Polski, którego się tu nikt nie spodziewał, a wszyscy witali z pociechą wielką. Mąż był w sile wieku, znany z cnót swych rycerskich, niepomiernie żądny czci, dostojeństw i mienia. Tego Wierzbięta przywiózł księciu, polecając jako człowieka, który mógł mu Wielką Polskę pozyskać.