Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 085.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozpusta to i nic więcej, a u niej cię niemcy lub czechy przydybawszy potłuką jeszcze...
Marcik lekce to sobie ważył.
— Nie mają za co się rwać do mnie — rzekł. — Każdemu przecie z hożą niewiastą poczciwie się rozmówić wolno. Ta wdową jest, nikt do niej nie ma nic — pani sobie. Spotkałem u niej niemców dosyć i różnych ludzi — radzi mi byli!
Rodzicom się to dziwnem wydawało, lecz Marcik teraz u nich coraz więcej na powadze zyskiwał — pomyśleli, że wie on co robi.
Nazajutrz choć późno spać poszedł, wstał Marcik do dnia, obudzić się kazawszy Chabrowi. Konia osiodłał zaraz i jakby mu pilno bardzo było, ledwie się posiliwszy znowu ruszył do miasta.
Ojciec z tego pośpiechu i milczenia dorozumiewał się, że musiał mieć coś ważniejszego do czynienia, niżeli dawną znajomą Gretę nawiedzać.
Pytać zaś go nieśmieli, gdyż mówić nie chciał, zatem nie mógł. Znali go z tego, iż rad się wypaplał z tego co miał w sobie, gdy mu było wolno — więc gdy usta miał zawarte uparcie, nie musiało to być bez przyczyny.
Zbyszek zmianę wielką upatrywał w synu, po dwóch leciech niewidzenia. Straszniejszy był, bystrzejszy, doświadczenia nabrał a nawet z powierzchowności już na ladajakiego ciurę nie wyglądał. Odzieży z sobą w sakwach przywiózł dosyć i pięknej, choć nie wszystka była do jego miary