Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 064.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błogosławiącemu do kolan kłaniał, rad bardzo, że służbę sobie znalazł taką niebezpieczną, a szaloną, która mu najlepiej do serca przypadała.
Szeptał mu coś na ucho ojciec, wszyscy odprowadzali do progu. Topór szedł za niemi do księcia się zbliżyć nie śmiejąc.
Na dworze ledwie szarzeć zaczynało i maleńki wiaterek zrywał się, jakto bywa nad rankiem, poruszając górne drzew gałęzie.
Maleńka kupka ludzi otaczająca Łoktka, razem z nim, pod przewodem Marcika najlepiej znającego okolicę, puściła się ścieżyną w lasy i w prędce z oczów znikła patrzącym od progu dworu.
Przez drzwi otwarte, które Zbyszek zamknąć zapomniał, chłodem wiało w izbę pustą i ogniem miotało.
Topór zwróciwszy się od progu, padł na ławę zadumany.
Zbyszek, który tu na łasce jego siedział, teraz dopiero ochłonąwszy i rozmyśliwszy się pomyślał, że należało go przyjąć i ugościć, aby z gniewem nie odjechał.
Miarkował, że i wyprawę Marcika za złe wziąć może, jakby daną sobie naukę. Zachodził doń z boku ostrożnie, czekając, aby nań spojrzał, lub sam przemówił; lecz Mieczyk długo siedział jak wryty na ogień tylko patrząc. Z twarzy namarszczonej widać było gorycz, co serce zalała.
Dopiero dzień jaśniejszy, który przez błony