Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 060.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sięć kroć liczniejszego wroga... Krew tylko przelejecie napróżno.
Książe milczał w ogień patrzając.
— Michoł — odezwał się do jednego ze swych — niech szkapy będą gotowe. Na dzień tu czekać niebezpieczno, ten dla nas zdrajcą jak i ludzie. Musiemy dalej w las aby nas Boskowiczowi nie pochwycili.
To rzekłszy zwrócił się do Topora z szyderskim uśmiechem.
— Do smaku wam więc pan Ulrych? — zapytał. — Słyszę, że człek gładki i powolny? Ziemian przyjmuje poufale na pościeli leżąc, a innych bez sądu zamyka do izbic na wałach? No i grosz z was ssie lepiej niż ja, choć na mnie też krzyczeliście, żem go dużo brał — alem ja żądał na to bym państwa przysporzył, bo dla siebie nie potrzebowałem nic i rzadko lepszą miewałem niż dziś opończę.
Potrząsnął uśmiechając się szarą swoją sukmaną. Topor słuchał, serce mu się krajało.
— Dokąd myślicie ztąd? — zapytał po cichu.
— Trudno mi na to odpowiedzieć, Mieczyku — rzekł Łoktek smutno. — Gdzie oczy poniosą. Prosiłem Śreniawów, kłaniałem się Jaksom, stukałem do Toporów, zajeżdżałem do Różyców, wszędzie mnie tem co wy zbyto. Miłujem, żałujem, nie możemy. Słowami wilk nie tyje. — Muszę innego szczęścia probować.