Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 047.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pod drzewy w błocie legiwać. Żołnierska rzecz żyć jak się zdarzy.
I z wolna zaczął się zbliżać ku misie.
— Słuchaj Zbysz — rzekł. — Nie objemy my was? Macie więcej tej kaszy, byście przez nas nie byli głodni?
Zbita żywo porwała się z kąta.
— Jedzcie zdrowi! — zawołała — choćby na pół kopy kaszy i słoniny starczy, a i wędliny kawał się najdzie.
— I piwo Świdnickie, tylko go już omal — rzekł Zbyszek. — Aby tylko nie z drożdżami, bo już u spodu...
Książe śmiał się i już na ławie siadał do stołu, drewnianej lipowej łyżki szukając. Ci co z nim byli, siadać się nie ważyli razem — czekali z dala. Nie patrząc na nich książe się wziął do misy. Jadł, ale widać było, że o jadle nie myślał.
Marcikowi przypatrywał się z uwagą. Chłop miał w oczach bystrość wielką, dał mu znak, aby bliżej przystąpił.
— Poczciw być musisz jak twój ojciec? — odezwał się. — Nie zdradzisz mnie?
Marcik rękę na piersiach położył. Mały ten pan już i jego rozgrzewał i rad był mu się przysłużyć.
— Pół mili ztąd do Balic — zapytał Łoktek — juści nie więcej?