Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 043.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te jakby żarzewiem na gości rzuciły. Ci, co małemu towarzyszyli, obstąpili go i już z nim do drzwi chcieli, gdy on śmiało naprzód wystąpił i do Zbyszka się zbliżywszy, rękę mu kładnąc na ramieniu — raźno zawołał.
— Pokaż twarz? coś za jeden?
Gdy światło padło na nią, podumał kęs i rzekł.
— A toć — Zbyszek Suła? hę? ty coś ze mną długo wojował, i na Ślązku i pod Krakowem i w Krakowie onej nocy, cośmy się zmniszyli? Pamiętasz! tyś to jest.
Śmiał się a oczy mu błyszczały.
— Dobra wróżba starego spotkać wojaka — dodał — he! Znowu na wojnę pójdziemy!
Mówił a drudzy się rozstępowali — można mu się było lepiej przypatrzeć.
Mały był bardzo ale jak z jednej bryły wyciosany — na twarzy, w oczach, w uśmiechu, na czole, męztwo, rzeźkość jakaś okrutna i wiara w siebie napiętnowane były. Każdy je musiał przeczytać, nikt omylić nie mógł. Nie piękny był z twarzy, w której surowości i dumy wiele było, ale powaga jej, energja, poszanowanie wrażały.
Człek był z rodzaju tych, co ich chcąc niechcąc słuchać drudzy muszą — umiejący rozkazywać, czujący w sobie do tego prawo. Mały, gdy stał wśród takich co go nie głową ale dwoma i trzema przerośli — zdawał się nad wszystkich większy.