Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał pod nią kawałek zbroi i mieczyk, na głowie czapkę z obręczami żelaznemi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu się wybierać bez zbroi i oręża niebezpieczno było. Każdej godziny mogło coś niespodzianego spotkać.
Marcik dobrze wiedział o tem i w ręku też trzymał od siodła odjęty kosturek z siekierką i obuszkiem, który w jego dłoni mógł się dobrze dać we znaki.
Pokłonił się rodzicom zdejmując zwolna opończę i na ścianie ją wieszając, gdzie miejsce dla niej na kołku było.
— Psi czas! — zawołał. — Żeby marcha nie miała lepszych dróg a ja dobrych rąk, wicher by ją obalił, tak szaleje. Drzewa ogromne kłaniają się jak kłosy. — Psi czas!
— A trzeba ci to było siedzieć tak do późna? — zamruczał ojciec.
— Nie mogłem bo się wyrwać z gospody od Szeluchy, takiego tam dziś było ludu i gadania!
— Ho! ho! — odparł ojciec, a matka stanęła gotując się już słuchać opowiadania i ręce na piersi zakładając.
— Co tam ludzie pletli, aż strach!! — rozśmiał się Marcik. — Żebyście to wy byli mogli posłuchać, ojczulu, dopiero byście się radowali. Mnie się zda, że to wierutne baśnie.
— Cóż to? co? — przerwał ojciec ciekawie.
— No! — rzekł Marcik, wyciągając się jakby