Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 014.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami prząść nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły. Na ławie w kącie z kądzielą siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber niemając co robić, skałki łupał. Przy ognisku w garnkach się coś gotowało. Dym, któremu wiatr nie dawał przez dywanik wychodzić, często się do izby wracając rozwlekał po niej — ale do niego przywykli byli wszyscy. Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jakoś nie wracał.
Czekano nań z wieczerzą. Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tententu konia nie przyniesie, któryby powrót syna zwiastował.
Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał.
Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mięszać gdzie gorąco.
Wiatr, który jesienią dziwnemi odzywa się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraźliwie. Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwą, to śmiechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to urągające się śpiewy jakichś ptaków niebywałych.
Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały