Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 218.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzedz go dzień i noc, taki jest rozkaz króla, pana naszego — powtórzył Skarbimierz.
Namyślił się Zbigniew i gdy dowódzca miał już odchodzić, zbliżył się doń z niezgrabną mięszaniną dumy i pokory, krokiem niepewnym.
— Chciałbym mówić z wami — odezwał się głosem zniżonym.
— Ja nic z wami do mówienia nie mam — odparł zimno Skarbimierz.
— Jesteście chrześciańskim człowiekiem — rzekł królewicz — możecie nieszczęśliwego przez miłosierdzie posłuchać.
Wódz skinął na ludzi aby się oddalili i zatrzymał się w progu.
— Ja — odezwał się zwolna wzrokiem badając przeciwnika Zbigniew — nie tak winnym jestem przeciw królowi i ojcu memu jak się zdaje. Szedłem nie po własnéj woli. Z klasztoru mnie wzięto gwałtem, prowadzono tak samo. Nie chciałem bić się przeciwko ojcu, zmuszono mnie. Byłem w ręku tych ludzi zakładnikiem. Mamże za to odpowiadać, czując się niewinnym?
Popatrzył nań trochę zdziwiony Skarbimierz.
— Prawicie dziś tak — rzekł — bo was zwyciężono i złamano. We Wrocławiu sprawialiście się inaczéj, ludzie świadczą o waszych słowach i uczynkach.
— Ludzie winę własną składają na mnie, oszczercy są! niegodziwi! — począł nabierając