Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 196.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzelizna coraz się mocniéj czuć dawała w powietrzu, dymy przylatywały gorzkie.
Około południa przyszedł znów kapelan biskupi.
— Co mi przynosicie, ojcze! radośnie począł Dobek, wesół że go powracającego zobaczył, niespodziewając się wcale.
— Przychodzę ze słowem ojca naszego, biskupa, rzekł stary ksiądz. Dziecku na łaskę ojca zdać się potrzeba a nie z rodzicem targować, w ten sposób dział jakiś otrzymać może i przebaczenie. Opatrzcie się dopóki czas, aby jutro nie było zapóźno.
Dobek mu popatrzył w oczy.
— Żartujecie! rzekł.
— Mówię jak mnie nauczono — odezwał się duchowny.
Poszedł z tém Dobek do Zbigniewa, ale tam zakrzyczano go i sponiewierano straszliwie.
— Nie nam przystało prosić i kłaniać się! — zawołał Marko, ale królowi Władysławowi, który syna swojego pierworodnego pokrzywdził!
Zaczęto wywoływać srodze, odgrażać się straszliwie. Beczki tego dnia stały gęsto, pootwierane, wszyscy byli podochoceni, w głowach mocno szumiało.
Nie było co mówić z niemi, Dobek się wyśliznął i księdza z niczém odprawił.