Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 193.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przykazując im ażeby nie wracali aż wojsko królewskie będzie na mniej dnia drogi od Kruszwicy.
Puścili się wysłani, tym czasem już tego dnia zgorzeliznę mocno czuć było w powietrzu, dymy się podnosiły i opadały nad lasami. Nie było wątpliwości iż się królewscy przybliżać musieli.
Marko sakwy swoje kazał na konie przymierzać, wdział na się co miał najlepszego i miodem w sobie ochotę a męztwo podbudzając, chodził i wykrzykiwał, toporek podnosząc do góry.
— Damyż my im cięgi, damy!
Nie tak wesołéj myśli był Dobek, siedział w swoim namiocie na rękach podparty i stękał a przeklinał. Zmierzchało już gdy u wchodu do namiotu postrzegł cień, który w nim stanął.
Wpatrzył się w przechodzącego, ale mrok padał, poznać nie mógł kto był. Dopiero gdy się gość zbliżył, stanąwszy tak iż mu światło na twarz uderzyło od wnijścia, poznał kapelana biskupiego, którego codzień prawie około obozu widywał. Niemłody człek, w grubą sutannę odziany z kijem w ręku, w czapce z futrem, pozdrowił go po cichu.
Dobek jak gościowi i duchownemu pierwsze miejsce dał w namiocie.
— Cóżeście to ojcze, rzekł, tak późno do nas przyszli w goście?
Obejrzał się duchowny.