Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 187.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy do boju przyjdzie, każdy na swą rękę pójdzie, uciekać.
Przemko pomorski słuchać nikogo nie myślał; czescy dowódzcy mieli téż swój rozum, polacy nikomu się powodować dać nie chcieli, a każdy inaczéj radził; Marko wojewoda dużo gadał nic nie robił. Dobek szepcząc, skarżąc się, mrucząc biegał od jednego do drugiego, niespokojny o swą skórę...
Po kilku dniach posłano znowu na zwiady, a że do tego Czesi najsprawniejsi byli, znów drugiego popchnięto, który kraj znał kilka razy go przewędrowawszy.
Zbigniewowi się zdało iż gdy starszyznę poił, karmił i bawił, a co drugi, trzeci, dzień z trębaczami obóz objechał, więcéj uczynić nie mógł. Im dłużéj stali tém się czuł bezpieczniejszym.
Trzeciego dnia Czech, nie bawiąc długo, powrócłł, konia spędził w niwecz; biegł z tém, że wojsko królewskie, przy którym i Bolko królewicz był, wyciągnęło już z Wrocławia i spiesznie szło ku Kruszwicy.
Chociaż Dobek mu język za zębami trzymać kazał, nie wyszła godzina po powrocie, gdy w obozie wszystko się ruszyło jak w mrowisku gdy je kto rozgarnie. Dowiedzieli się Pomorcy, rozbudzili Czechy, Polacy poczęli o zbroi i koniach myśleć. Marko posłuchawszy o tém, zadumał się ale otuchy na razie nie stracił. Star-