Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 186.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy nazajutrz zwierzył się z tém Sobiejuchowi, ten go wyśmiał jak tchórza.
— To Czechy! miłościwy panie, rzekł, jać ich na wylot znam, jam z niemi wojował, to są ludzie małego serca, zające; im się wszystko w oczach dwoi. Wojsko królewskie odziane dobrze, co z tego! — Żołnierz dobrego kożuszka więcéj niż skóry swéj żałuje. Nasz co ma łachman podarty, rzuci się na zdobycz. Niechno my się do nich weźmiemy, dopiéro zobaczymy kto lepszy.
Powrót posłańca który na zwiady chodził, poruszył trochę obóz do czynności, ale nie na długo. Patrzano na królewicza, ten trybu życia nie zmieniał, uspokoili się drudzy, widząc go spokojnym. Dobek tylko chodził posępniejszy coraz.
Zbigniewa do konia i do zbroi napędzić, nie było sposobu. Gdy mu rycerską sprawę jako naukę wystawiano, śmiał się.
— Wy sobie z tego wielką mądrość czynicie, powtarzał, co żadną nie jest. Bić się uczyć nie trzeba, bydle nawet to umie, każdy się z tém rodzi że tłuc potrafi.
Dobek z Morawicy który w słowie nie był mocny, dawał się królewiczowi pobić językiem i szyderstwem, ale było mu nie mniéj markotno. Starszyzna inna także nic dobrego nie przeczuwała. Cofać się było zapóźno, rozsypać niebezpiecznie. Najstraszniejszem było iż się tu wszystko coraz bardziéj rozprzęgało; przewidywano że