Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 184.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go przemądrze przekonać, iż ojciec mu wojny nie wyda i sam o pokój go prosić musi. Mówił tak zręcznie, przekonywająco, napastliwie że Dobka na razie uspokoił.
Sam jednak pono nie wierzył w to czém go durzył.
Posłano na zwiady ku Wrocławowi, Marko o tém doniósł królewiczowi, bo się to stało bez jego wiadomości.
— A no, dobrze! odezwał się.
Sobiejucha, widząc że się to podobało, pochwalił się tém jako swém dziełem.
Czekano dni kilka na powrót Czecha, który się wprędce z językiem przyobiecał; nie było go jakoś długo. Jednego dnia ujrzano go nareście.
Człek przebiegły, roztropny, smutny jakoś przywlókł się pod namiot królewicza.
— Cóżeś to przyniósł? zapytał Zbigniew.
— Co Bóg dał, odparł Czech — król we Wrocławiu.
— Oblegał go, wziął! — zaczęto pytać w koło.
— Gdzie zaś, mówił posłany. Dali o królu znać tylko że nadciąga, wyjechał naprzeciw biskup Żyrosław miłosierdzia prosząc dla miasta swojego; za nim Magnus wyszedł pana przyjmując.
— A Sieciech? pytano.
— Na razie go tam nie było, tylko ludzie z jego ramienia. — Nie okazywał się.