Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 138.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A my bić sie musimy i będziemy! — krzyknął Dobek.
Zbigniew mniéj śmiało, ciszéj powtórzył za nim toż samo.
— My się bić będziemy!
— Zatém wam nie zostało nic, tylko w pole iść — zakończył Magnus.
Marko Sobiejucha, któremu we Wrocławiu wygodniéj było niż w polu, niekoniecznie podzielał to zdanie, aby z miasta wyciągnąć, stał jednak milczący, zachmurzony, bo mu się przeciwić nie godziło, gdy wszyscy jedno postanowili.
Ostygło jednak jak od zimnéj wody wszystko. Zbigniew napróżno w swoich szukał gorętszego poparcia.
W tém Magnus począł, zwracając się ku niemu.
— Wasza miłość nie będziecie się na mnie gniewać, uczyniłem com mógł, daléj nie zdążam i obiecywać nie chcę, gdy strzymać nie potrafię. Gdybyście w mieście zostali, oblegną nas, ogłodzą, oskoczą i wezmą, głowy pod miecz pójdą. Bezpieczniéj w polu. Ludzi nagubimy dużo i was tu zgubaby czekała; w szerokiém polu choćby się nie powiodło, jeszcze ujść można, do Czech schronić i lepszego czasu szukać.
— A no, a no, — odezwał się Dobek — może i wasza prawda. Grodu chronicie i o sobie myślicie, za to wam nikt nic nie powie, ale po