Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie ujrzy Zbigniewa, któregoby się był domyślił, choc go nie widział od dziecka. Lżéj mu się stało gdy go nie zobaczył. Dokoła tylko na ławach siedzieli ludzie posępni, gromadnie, ciasno, z brwiami namarczczonemi, z twarzami groźnemi, dłonie na mieczykach, milczący i jak do sądzenia gotowi.
Tu i owdzie spostrzegł twarz dawniéj sobie znajomą a wrogą; te których nie znał jawnie okazywały, że nie lepiéj myślały. Wstali niektórzy, inni się nawet nie podnieśli, szmer dał się słyszeć, za wchodzącymi wtoczyło się więcéj jeszcze ciekawych, wszystko zbrojne, nachmurzone. Do ucha mogły dolecieć słowa i śmieszki niemiłe, lecz Wojsław zimnym na to był i jak wszedł powolnie, tak nieustraszoném okiem obiegł ławy dokoła obojętnie, zwrócił się do Magnusa i rzekł:
— Miłościwy pan król Władysław mnie do was przysyła.
Namiestnik wskazał duchownemu i jemu miejsce przy sobie, milczenie trwało głuche dość długo, a że Wojsławowi do słowa przyjść tak zrazu łatwo nie było, prosił ks. Teodora o wyręczenie.
— Miłościwy pan Władysław przysyła nas — począł ks. Teodor — chcąc wiedzieć, prawdali to jest, że przyjęliście tu Zbigniewa, którego on chciał mieć w klasztorze? prawdali, że przyjęliście