Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyniono, tém szczęśliwszy był, na zabój w rogi grać, w bęben bić, o żelazo szczękać nakazując.
Starzy na to potrząsali głowami, a widzieli w tém pańską dumę, która zresztą w owym wieku przystała książętom i była w obyczaju.
Na zamku izba najprzedniejsza z belkami rzezanemi wzorzysto przeznaczoną dlań była. Nie brakło w niéj nic co do wygody i ozdoby służyć mogło. — Gromadka zjednanych przyjaciół, nazwana drużyną, poprzyodziewana dziwacznie, otaczała go już wierząc w jego szczęście i gotowa zań karku nastawić. Wszyscy za Dobkiem i księciem pospieszyli, czując że potrzebni być mogą. Szedł i Zahoń.
Choć nikogo za serce pochwycić nie mógł Zbigniew, królewska jego krew, nadzieja panowania, łask i datków, ludzi doń ściągała. Dobek szedł z nim jako pokrewny, spodziewając się nim zawładnąć i kierować, inni że nic lepszego do roboty nie mieli, a nadzieję jakąś świtającą widzieli.
Słuchali go wszyscy podziwiając mowę łatwą dopomagali do śmiechu, gotowi byli na wszelaką służbę. Zahoń najlepiéj błaznował, śmieszył i najniżéj się kłaniał, za co był w łaskach.
Reszta drużyny nie wiele była warta. Na wodza do przyszłego wojska, którego jeszcze nie było, nastręczył się i wparł niemal gwałtem człowiek, który pono wiele po świecie wojował,