Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szych drzwi wysunęło się zaraz do pierwszéj izby. Wkrótce i trzeci pociągnął za niemi.
Mało poczekawszy dwu znowu zbliżyło się do wnijścia i znikło. Magnus tylko i Dobek ze Zbigniewem zostali.
Zbliżył się Dobek z Morawicy do namiestnika.
— Na ludzi — odezwał się — trzeba złota i srebra mieć — a zkąd ich wziąć?
— Ja nie mam — krótko rzekł Magnus.
— Ani ja — dodał Dobek.
— Ni też ja — śmiejąc się szydersko dodał Zbigniew — zabrano mi wszystko i dano bodaj klasztorowi, a na co święcona woda upadnie, tego już nazad nie wyrwać. Przecie po ojcu mi się coś dostać musi, — kto mi zawierzy, temu ja stokroć zawdzięczę.
Namiestnik namyślał się, wahał, przysunął powoli do księcia i szepnął z cicha.
— Może na to znaleść się rada. Co się jutro z posłem uczyni, to nam powie co daléj mamy przedsiębrać. Do jutra spij wasza miłość spokojnie.
Skłonił się nizko. Nie pozostało nic, tylko nazad do izby powracać, ku któréj Magnus prowadził. Zbigniew wyszedł nadąsany i gniewny, w progu na Dobka skinąwszy, nie zatrzymał się już między gośćmi, — szedł wprost do izby, która mu była przeznaczona.
Miał już i dwór swój i urzędników i służbę,