Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 096.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na wezwanie podał rękę, Władysław obyczajem wieku, z pokorą ją ucałował.
Oczy jego zwróciły się ku drzwiom niespokojnie, ale tam już nikogo nie było.
Rozkazawszy przybliżyć się duchownemu, Władysław pochylił się ze złożonemi rękami, jakby spowiedź przed nim miał czynić.
— Ojcze mój, począł, ojcze uspokój sumienie moje. Nieszczęście dotknęło mnie. Grzech mój wychodzi na światło dzienne, aby się pomścił nieprawości méj. Chciałem go przed światem utaić, czyniąc ofiarę na przebłaganie Boga.
Wiecie? zapytał król.
O. Lambert zawahał się trochę, choć z twarzy jego łacno poznać było, że wiedział to o co był pytanym. Przez o. Lamberta, który sumieniem pana władał, kierował niem Sieciech, musiał go więc uprzedzić zawcześnie.
— Wiem co Bóg dopuścił — westchnął kapelan.
— Wiecie więc niedolę moją, na którą pociechy szukam i rady, mówił Władysław. Dziecię moje, które daleko ztąd ukrywałem, wyciągnęli na świat nieprzyjaciele moi. Mnie, ojca, na sąd powołują! na pośmiewisko podają!
Co pocznę? — Ojcem jestem i zguby dziecka pragnąć nie mogę.
Ojcem jestem.