Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 051.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

malowała się zgroza, oburzenie, postrach kary bożéj, która świętokradzcę dosięgnąć miała.
Zbigniew się im rozparty na ławie urągał.
— Bracie Łukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! nie wyglądamli ja na rycerza? nie dobrze mi tak? Chciałoby się i wam takiéj sukni? hę?
Braciszkowie nie spoglądali nań, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole miski, kładli chleby, krzątali się około kubków i dzbanów; spuszczali oczy. Wesołość tylko co rozdzianego kleryka, choć się tłómaczyć dała, nawet świeckim jego towarzyszom wydawała się nieco dziwną, trochę rażącą, cóż dopiero skromnemu braciszkowi Łukaszowi! Szał ten trwożył go nad wyraz wszelki, gdyż i ów sen i przygody uważał za dzieło złego ducha, wiodącego nieszczęśliwego do zguby.
Wejście nawet opata i kilku milczących zakonników, którzy mu pokornie towarzyszyli, postępując za nim z oczyma w ziemię wlepionymi, nie wiele uśmierzyło rozbujanego książęcia.
Dobek musiał go cichą przestrogą skłonić, aby nieco skromniéj i ciszéj się znajdował, za co mu wejrzeniem złośliwém zapłacił.
Opat odmówił stojąc błogosławieństwo, gościom podano miednice, nalewki i ręczniki, skromny posiłek zastawiła służba na stołach, na trzech jedną, wedle obyczaju, dając misę, z któréj społem jedli.